Rura w ziemi — część VIII
Link do części VII:
Człap, człap. Idzie rak.
Jak uszczypnie, będzie znak.
Nogi pierwsze, później brzuch.
Dobrze idzie. Z raka zuch.
Klatka, szyja, broda, głowa
i zabawa trwa od nowa.
Metr za metrem.
Rzędem w rząd,
by się, kurwa,
wynieść stąd.
<<<<<<>>>>>>
Cokolwiek.
Myśleć o czymkolwiek, by się tylko nie dać zeżreć przez panikę. O czymkolwiek.
Uroczyście przyrzekam, że jeżeli uda mi się tylko stąd wypełznąć, będę recytował te spierdoliny przed każdym pójściem spać. Ba. Nawet wyryję je na mahoniowym drewnie i przywieszę z wielką pompą nad szafą. Byle tylko stąd wyjść.
Byle stąd wyjść.
Wyjść.
Pierwsze pięć, dziesięć, piętnaście kroków. Kroków... nie, haha, pełzów.
Wyprost łokci, nazwany pieszczotliwie w myślach pół-pompką, ugięcie nóg i odepchnięcie się od podłoża do tyłu. Kamyczki i szkła na nowo wbijają się w dłonie. Oblepiający całe ciało pot i gęsty zaduch. Duszno tak bardzo, że staram się oddychać najpłycej, jak tylko się da. Do tego wszystkiego ciągła kontrola nad samym sobą. Trzymanie paniki na dystans. Wmawianie sobie, że wszystko będzie w porządku.
(Za pół roku będzie z tego kupa śmiechu. Grób… Bezdeń… Czeluść… Loch...)
Głowa.
Własna głowa i myśli. Jak mało wiemy o sobie. Jak bardzo, bardzo niewiele.
Oczyszczenie rąk z brudu, kamieni i szkieł, których w takim stanie nie mam prawa odczuwać. Kolejny wyprost, uniesienie przedniej części tułowia i wsparcie na palce. Panie i Panowie, doroczny wyścig jaskiniowych krabów zaczyna się.
Wsparcie. Odpełz. Ból.
Pot. Obawa. Wiara.
Kalejdoskop. Najprawdziwszy, pierdolony, kalejdoskop.
I bełkot. Wciąż w głowie bełkot.
Kolejne igły wbijane pod kręgosłupem. Dwudziestofuntowy młot, kończący wędrówkę na skroni.
Szereg czynności pełzaka zatacza krąg.
<<<<<<>>>>>>
Co lubisz robić, Barry?
Hmm, pomyślmy.
Kocham stare filmy. Komedie bądź kryminały.
Uwielbiam stek na kolację i współczesną muzykę rozrywkową. Lubię rozwalić się po pracy na kanapie i oglądając dosłownie cokolwiek w telewizji, zgadywać po zapachu dolatującym z kuchni, co też będziemy dziś jedli. Do tego uwielbiam przeczesywać ręką łonowe włosy, grając przy tym w ping ponga swymi jajami. A jeśli mnie o to spytasz, odpowiem, że nie ma piękniejszego samochodu niż Mustang. Oczywiście, stary model Shelby, rocznik tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty siódmy. Nawiasem mówiąc, ten nowy przypomina odkurzacz.
Jak widzisz, jestem przeciętnym obywatelem. Zupełnie zwyczajnym konsumentem. Zwykłym mieszkańcem. Nie jestem przesadnie wysoki ani specjalnie niski. I gdybym był kiedyś Chińczykiem, to pewnie byłyby mnie dwa miliony. Ale lubię coś jeszcze.
Nade wszystko uwielbiam wpełzać do bardzo ciasnych pomieszczeń. Do bezdennych studni lub podziemnych, krętych korytarzy. Do wąskich miejsc, gdzie smród jest tak intensywny, że nie zaznaczanie sobie drogi wymiocinami jest oznaką prawdziwego ducha sportu.
Pytasz, czego nie kocham?
Pomyślmy.
Nie cierpię dostawać pizzy innej, niż zamawiałem, albo kiedy jest zimna lub wysuszona. Nie jestem też szczególnie zadowolony, gdy zapowiadano ładną pogodę, a leje deszcz. Nauczyłem się to jednak akceptować.
Nader wszystko jednak nie przepadam za wieczornymi wiadomościami, dostarczanymi bezpośrednio w cztery oczy. Wieściami o tym, jak to mój syn ucałował czterysta ton pędzącego żelastwa, choć, jak na razie, to najzwyklejsze spekulacje. I pozostaną nimi tak długo, jak długo rwąca rzeka nie zechce wyrzygać jego zwłok.
Wreszcie, nie nastraja mnie list, niedbale przypięty do drzwi naszej lodówki. Kilka pośpiesznie nakreślonych zdań, gdzieś pomiędzy pakowaniem gratów do torby a podsuszaniem krótkich włosów w łazience.
Barry nie jesteś sobą —STOP — Odchodzę od ciebie — STOP — Nie dzwoń i nie próbuj mnie szukać —STOP — A tak w ogóle, to zaćpaj się, zachlaj i zdechnij — STOP
Nawiasem mówiąc, jeżeli ktoś cię odwiedza w środku nocy i na wstępie pyta, jak się czujesz, to na pewno wydarzyło się coś złego.
Cisza. Pszczoły w głowie posnęły.
<<<<<<>>>>>>
Czas to wielka plama gęstej ropy, poruszana wiatrem lub morskim prądem. Przemieszczająca się ostrożnie z dostojeństwem. Oczekująca na nieostrożne ptaki.
Czas to lepik, kaskadami spływający stromym dachem, zanim rolki papy nie dadzą mu otulenia przed mrozem. Gęsty niczym wosk. Wypalając, wyznacza granicę końca. To bezdeń oczekiwania na ratunek.
Czas to manifestacja siły. I coś, co nie istnieje.
Tylko on potrafi zamienić wiek w jeden moment lub sprawić, by kilka chwil trwało dłużej niż rok. Bawi się ze mną, mącąc mi ciągle w głowie. Odbierając nadzieję na przetrwanie.
Odpycham się ciągle na nowo, aż mdleją mięśnie tricepsów, za każdym razem zyskując mniej niż pół jarda. Coś piszczy w mroku, a umysł momentalnie przetwarza to na pytanie. Z pozoru bardzo niewinne.
(Czy leżąc tu dostatecznie długo, zjadłbym szczura?)
Rura w ziemi uczy prawdy o sobie i nawet przez chwilę nie próbuję się okłamywać. Po kilku jardach wydaje mi się, że wyczuwam słaby podmuch wiatru. Przyspieszam.
Miraż, podziemna fatamorgana czy drwina losu. Wszystko jedno. Nic znowu nie czuję. Nie mam już siły i chęci. Zupełnie.
Idę spać. Nim zasypiam, rozważam przegryzienie sobie żył.
Zwykło się mawiać, że zdrowy sen daje energię i zapał do działania. Z żalem stwierdzam, że wszystko to gówno prawda. Przez dłuższy czas leżę, myśląc o wszystkim i niczym. Czekając, aż orkiestra w mojej głowie pójdzie na szluga: płacząc, krzycząc, śpiewając.
Później zaczynam uderzać głową o strop z czystej nienawiści do wszystkiego. Gdybym złapał tego piszczącego gryzonia, rozszarpałbym go na pół.
Po jakimś czasie wszystko ustaje i dalej próbuję pełznąć.
<<<<<<>>>>>>
Nie wiem, ile upłynęło czasu, nim natrafiłem nogami na gałęzie. Tarasowały przejście. Jednak dla mnie były cudownym lekarstwem. Zbawieniem i szansą na cud.
Panika, obłęd, niepokój. Wszystko zostało wywiane przez nadzieję. Wręcz zmiażdżone, odwieczną chęcią przeżycia. Wykaraskania się.
Gałęzie nie mogły być przecież wepchnięte nazbyt głęboko. Dwa lub trzy jardy, nie głębiej. Kurwa, jeżeli mam szczęście, to tylko maskują wejście i lada moment odetchnę świeżym powietrzem. Zobaczę pieprzone słońce. Rzucę się w błoto. Zjem liście.
Niebezpiecznie jest jednak uwierzyć w dar od losu. Cokolwiek bowiem znajdywało się za gałęziami, nie mogłem tego przesunąć.
( — Czy to wtedy zaczął pan wyć?)
( — Tak, wtedy)
<<<<<<>>>>>>
Polana była idealna.
Porośnięta trawą i milionem różnokolorowych kwiatów, zdawała się sięgać dalej niż sam horyzont. Wszystko było skąpane w blasku słońca. Zimny wiatr cudownie ochładzał plecy.
Stałem tam. Czysty, uśmiechnięty, najedzony – zamykałem w dłoni drobniuteńką rączkę mego syna. Nie byłem jednak spokojny. Nie do końca. Gdzieś, na elementarnym poziomie świadomości, wiedziałem, że to tylko projekcja. Ostatnie chwile umierającego organizmu. Śmierć człowieka. Mnie.
Wędrowaliśmy.
Mówił mi o wielu rzeczach. O kilka także zapytał.
Zatrzymaliśmy się przy wielkim drzewie czereśni, a później przy nieskończenie długim płocie. Ponabijane na sztachety gliniane naczynia odbijały refleksami słońce.
Wtedy mój syn rzekł:
— Możesz tu zostać na całą wieczność, tato. Musisz tylko przestrzegać jednej zasady.
(Przynajmniej na razie, aż twoje ciało nie zgnije).
— Jakiej? — spytałem w myślach.
— Przez jakiś czas nie wolno ci spojrzeć w słońce.
Wiecie oczywiście, co zrobiłem.
<<<<<<>>>>>>
Łóżko. Czyste, pachnące łóżko i świeża pościel, w której zatapia się mumia o bardzo zmęczonych oczach. Dziesiątki rurek informujących o tym, czy mumii uda się przeżyć. Wyzdrowieć.
Z okresu rehabilitacji pamiętam wręcz obsesyjne zapotrzebowanie na świeże powietrze. Częste boje z personelem o niezamykanie mi okna. Długie godziny bezczynności w otoczeniu trzech wentylatorów i śmigła kręcącego się nad głową.
Minęło sześć tygodni, odkąd zacząłem znów chodzić i dużo dłużej, nim przestałem mieć koszmary o tamtym miejscu. Bóle głowy ustały prawie zupełnie. Tak samo jak zapotrzebowanie na wódę czy choćby prochy. Nie powiem, żebym został abstynentem, ale zdołałem ograniczyć nieco picie. Myślę, że można zaryzykować stwierdzenie, iż rura w ziemi mnie odmieniła. Pokazała, że życie może być znośne. Niekiedy prawie w porządku.
Na swój sposób mnie uleczyła.
Jak się tutaj znalazłem?
Oddziałowy mówi, że do szpitala przywiozło mnie dwoje ludzi. Nie pamięta, jak wyglądał mężczyzna, ale dobrze zapamiętał kobietę.
Kruczoczarne, długie włosy, indiańskie rysy twarzy, piękne oczy. Ubrana w spłowiałe jeansy i czarną, motocyklową kurtkę. Ogólnie zajebista, jak mówi.
Wiem, że czeka mnie co najmniej jeden proces, za zrobienie z Allana impotenta, ale tym się akurat nie przejmuję. W obliczu tego, przez co ostatnio przeszedłem, władza jego ojca nie wydaje mi się szczególnie straszna. Poza tym, jakby co, zawsze mogę udać się na polanę i jestem pewien, że tym razem będzie dość czasu, by wszystko spokojnie zwiedzić.
Jeszcze jedno. Słońce, w które miałem nie patrzeć, okazało się światłem małej latarki. Ot szczególik.
Dobrze. Na tym zakończmy. Za godzinę ma przyjść do mnie Patricia. Dobrze by było jakoś się przygotować.
Link do części IX (ostatniej):