TW#4 - Międzywymiar
Postać - Paralotniarz
Zdarzenie - Czarna dziura zastępuje słońce
Efekt - bohater spotyka sobowtóra
Jaśniejąca w półmroku zimowego poranka kula pojawiła się nagle przy północnej ścianie lasu. Stopiła zalegający śnieg w promieniu trzech metrów, odkrywając pożółkłe resztki traw i chwastów, po czym rozbłysła jeszcze mocniej uwalniając w powietrze skondensowaną masę energii. Przebywające blisko stado saren rozproszyło się w popłochu, kiedy kilka sztuk nagle padło. Naznaczone wypalonymi w korpusie dziurami, z których wylewała się powoli marznąca masa wnętrzności, wyglądały jak zużyte ozdoby na Halloween.
W miejscu, gdzie czerniejąca od gorąca trawa uwalniała w powietrze zapach spalenizny, pojawił się człowiek. Wysoki, odziany w płaszcz, grube zimowe trapery i ruską uszatkę mężczyzna rozejrzał się ostrożnie, po czym postępując niepewnie z nogi na nogę ruszył w stronę lasu. Znikając w kniejach, jeszcze raz obejrzał się za siebie, jakby zakładając, że to nie lodowaty wicher wzmagający się coraz bardziej, przeszywał go aż do gołej skóry. W promieniu wzroku nie było jednak nikogo, tylko śnieg i kilka martwych saren.
Przedzierając się przez ogołocone z liści rusztowania krzaków, podążał ku słońcu, powolnie wyłaniającemu się zza horyzontu w korowodzie chmur. Śnieg miejscami sięgał ud, ale mężczyzna niestrudzenie starał się zachować równe tempo. Po czterdziestu minutach dotarł do zaśnieżonego torowiska wąskotorowej kolei dojazdowej. Świeżo rozrzucone nasypy śniegu sugerowały, że była ona nadal w użytku. Przez moment siedział na ramieniu zwrotnicy, dysząc ciężko. Wyciągnąwszy z kieszeni piersiówkę upił nieco zawartości czując jak przyjemni rozgrzewa ona przełyk i żołądek.
Słońce powoli zaczynało górować nad ścianą lasu, kiedy dotarł do stacji kolejowej. Stary, niewielki budynek po części ceglany, a po części drewniany niszczał obrośnięty krzewami. Puste oczodoły okien straszyły starymi firanami i resztkami szyb sterczącymi w częściowo ostałych ramach okien. Stacja nosiła nazwę PORTAL, co uświadomiło mężczyznę w przekonaniu, że trafił do właściwego miejsca. Niewiele myśląc, wszedł do pustej poczekalni, gdzie walały się różne graty, stare krokwie z naruszonego czasem dachu i kawałki szyb. Półmrok rozrywany promieniami porannego słońca odsłonił kolejne drzwi zachowane w zaskakująco dobrym stanie. Wyglądały właściwie jak nowe, zupełnie wypisując się z obrazu, który je otaczał. Posiadały nawet chromowaną klamkę. Mężczyzna zdjął uszatkę i odłożył na jedną z ławek. Wyjął z kieszeni piersiówkę i pociągnął kilka głębszych łyków. W głowie przyjemnie zaszumiała mieszanka pobudzająca, obowiązkowa, kiedy jesteś na tyle głupi, żeby podróżować między wymiarami.
— Nie spodziewałem się.
Do poczekalni weszła znajoma postać. Ubrana w znajomy płaszcz i starą ruską uszatkę. Mężczyzna wstał i przetarł oczy ze zdumienia. W jego stronę podążał ktoś, kto przypominał do złudzenia jego samego. Ten sam chód, brak dwóch palców u prawej dłoni.
— Każdy na początku nie wierzy. Potem zwalają wszystko na mieszankę albo mdleją. — Nieznajomy uśmiechnął się i wyciągnął z kieszeni znajomą piersiówkę. — A ty, co wybierasz?
— Kim jesteś? Na pewno nie jesteś mną. Miałem szukać konduktora.
— Oto i jestem. Zaimponowałeś mi. Zwykle muszę was docucić albo przekonywać, że mieszkanka nie ma nic wspólnego z halucynacjami i odjazdami.
— Skoro jesteś konduktorem, dlaczego wyglądasz tak jak ja? Czemu jesteś... mną?
— Zygfryd Lokomotov, konduktor międzywymiarowy. Od czterdziestu lat siedzę na tym zaśnieżonym grajdołku i próbuję zrozumieć, dlaczego ktoś stworzył mnie tylko po to, żeby zmarnować to życie na posadce kanara dla podróżników między wymiarami.
— Jesteś moim klonem?
Zaprzeczył. Ściągnął uszatkę i skierował się w stronę drzwi. Wyciągnął klucz. Trochę czasu mu to zajęło. Pod koniec na jego twarzy wypisana była konkretna irytacja. Prawdopodobnie dziesięć sekund dzieliło znalezienie kluczyka, a wyważenie drzwi solidnym kopem.
— Mam przeczucie, że nie przybyłeś tu tylko bo bilecik, prawda?
— Właściwie to jestem uciekinierem.
— Tak myślałem. Ostatni taki był tu dwie dekady temu. Robins Denker von Mushtardener. Cholernie idiotycznie to brzmi, ale na szczęście kazał się zwracać do siebie po prostu Rob. Uciekał z wymiaru X-23. Mieli tam bardzo dobrze rozwiniętą kolej o prześwicie dwa tysiące sto dwanaście milimetrów. Niezwykle szeroki, ale jakimś cudem stworzyli świat lokomotyw parowych i spalinowych, gdzie każdy mógł posiadać przysłowiową rakietę Stephensona i podróżować nią wszędzie tam, gdzie docierały torowiska.
— Nie sądzę, żeby uciekał z tego samego powodu co ja — przerwał, siadając w zakurzonym fotelu.
— Każdy ucieka z innego powodu. Jego świat zniszczyli ci, którzy go stworzyli. Ludzie utonęli w stali, po której podróżowali do pracy, szkoły, albo po bułki do supermarketu. A ty?
Przez chwilę panowała cisza. Zygfryd nieśpiesznie podszedł do starego kuchennego blatu i wyjął z szuflady paczkę słonych krakersów.
— Wiesz co to czarna dziura? — spytał mężczyzna.
— Oczywiście, że wiem, ale nigdy nie uświadczyłem jej na własne oczy. Międzywymiar to po prostu zaśnieżone pustkowie porośnięte kikutami przypominającymi drzewa i resztkami zwierzyny, która tu dogorywa.
— W moim świecie to cholerstwo pochłonęło słońce, a potem zaczęło brać się za kolejne planety. Uciekłem w ostatniej chwili. Przez ramie widziałem, jak niebo znika w czeluściach czarnej otchłani. Wydawało się, jakby woda z oceanów okryła na moment tę ciemność, a potem również w niej zniknęła. Reszty już nie zobaczyłem.
— Fascynujące. Nigdy nie słyszałem o takim przypadku. Skąd miałeś dostęp do portalu międzywymiarowego?
— Byłem paralotniarzem, testerem wymiarów w instytucie rozwoju technologii. Zarąbałem im kilka otwieraczy.
— Idiotyczny kryptonim testera. Na siłę próbowali utajnić to odkrycie, prawda?
Mężczyzna przytaknął.
— Słyszałem wiele różnych synonimów. Spotkałem ze trzech łyżwiarzy, był też kucharz technologiczny i kierowca nieetatowy. To ostatnie szczególnie wzruszające biorąc pod uwagę, że facet pochodził z wymiaru, w którym auta dopiero co raczkowały. Tamtejszego Forda zastrzelili kierowcy konnych tramwajów. Urocze, naprawdę. — Zagryzł na raz pięć krakersów i spojrzał przez wybite okno w stronę lasu. Kilka wygłodzonych saren stało nieruchomo, przyglądając się uważnie.
— A co z twoim wyglądem? — zapytał mężczyzna.
— Przekleństwo etatowe. Mam obowiązek przybierania wyglądu swoich klientów. Specjalna nakładka holograficzna. Wierz mi, gdybym mógł, przedstawiłbym się w swoich wcieleniu, ale to moje źródło utrzymania. Zwierzchnicy dostarczają jadło, świeżutki cydr, a okazjonalnie, nawet śliwowicą uraczą. Mam też ciepły kącik niedaleko stąd. Życie do dupy, ale chociaż warunki ćwiartkę powyżej zera. — Machnął beznamiętnie ręką.
— Pewnie jeszcze nie raz pożałuję, że nie zostałem tam jak inni. Oszukałem śmierć, teraz czekać, jak to się na mnie zemści.
Konduktor zaśmiał się ochryple, plując na lewo i prawo kawałkami krakersów.
— U was też w to wierzyli? Może bym tam pasował? Ja się zastanawiam ciągle, co tu robię, czemu marnuję swoje życie, dlaczego wymazali mi wspomnienia z tego poprzedniego, normalnego? Pasujesz tu. Chciałbyś się załapać na ucznia konduktora? — uśmiechnął się, jakby wyczekując jedynie pozytywnej odpowiedzi.
Mężczyzna zamyślił się.
— Nie wiem. Nie mam planu, po prostu jestem uciekinierem.
— No i bardzo dobrze. Jesteś podatny na sugestię, a ja ci sugeruję, że warto zostać moim uczniem. I spokojna głowa. Panienki też się zdarzają. Ostatnia była tu ze dwa lata temu. Wybierała się do nowego centrum handlowego w wymiarze X-00.
— Co muszę zrobić?
— Ty? Nic. Ja muszę ściągnąć tu jednego ze swoich zwierzchników. On postanowi, na jakiej zasadzie cię przyjmie. Na tym pustkowiu najlepiej zestarzeć się w towarzystwie. W sumie umrzeć też.