Dobry dzień (#komediokonkurs)
Miałem dziś dobry dzień. Od samego rana wszystko mi się układało. Jajecznica nie wyszła mi za sucha, kanapka upadła masłem do góry, nie zaciąłem się przy goleniu, a przechodząc przez park, znalazłem piątaka. Pięć złotych, moja ulubiona moneta! Nie mogłem sobie wymarzyć lepszego początku dnia. Niestety sielanka nie trwała długo. Choć muszę przyznać, że poniekąd sam sprowadziłem sobie na głowę nieszczęście. Zawiniła tu moja dobroć i chęć pomocy.
Wszystko zaczęło się od spaceru. Słonko przygrzewało, ptaszki ćwierkały, to i postanowiłem wybrać się na przechadzkę. Tę samą, podczas której znalazłem wspomniane pięć złotych. No, więc tak sobie chodzę tu i tam, podziwiam przyrodę, dokarmiam wiewiórki w parku. Wszystko pięknie, dopóki nie zechciałem przeleźć obok jednej kamienicy. Widzę tam chłopaczka, tak z dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat – nie wiem, długa broda sprawia, że trudno ocenić. Niedbały zarost, wymiętoszony płaszcz, czapka materiałowa – nie wiem, jak się to fachowo nazywa, ale przypominała mi smerfowe nakrycie głowy. Taka rozciągnięta skarpeta, złamana gdzieś w połowie, mniejsza z tym. Myślę – chyba menel. Podchodząc bliżej, zorientowałem się, że jednak nie menel, ale cudacznie wystrojony młodzieniec. Tylko czemu w damskich spodniach? Może męskich nie było? Albo po siostrze starszej ma, może bieda w rodzinie? Pal sześć, nie moja sprawa. Życzę mu wszystkiego najlepszego. A wziąłem go z początku za menela również dlatego, że stał przy stercie śmieci i nerwowo się rozglądał.
No i ten człowieczek zauważył mnie i macha. Myślę, czego może chcieć? Piątak jest mój, sam znalazłem, nie podzielę się. Ale nie, on z czym innym. Pyta mnie, czy przypilnuję mu tej sterty, bo musi gdzieś iść i coś zrobić. W sumie nie wiem, nie słuchałem uważnie, bo skupiałem się na tym, czy nie chce mi czegoś gwizdnąć – z takimi to nigdy nie wiadomo. No, ale że miałem dobry dzień, to mówię, dobra, czemu nie. Pięć minut mnie nie zbawi.
Chłopak poleciał gdzieś i pędził tak, że aż mu poły płaszcza rozchełstało na pół chodnika. A ja zostałem przy stercie, myślę, zaraz wróci to z powrotem przejmie wartę. Ale nie wracał. Mija druga, trzecia minuta. Zaczynam się niecierpliwić. No i z nudów przyglądam się stercie. Nic ciekawego, stare krzesło obrotowe z wyłażącą z siedzenia gąbką, stos szmat na nim. Obok parę worków na śmieci, połamana lampa i wieszak. Sam szmelc. Myślę sobie, że to chyba jednak menel, a to, czego strzegę to dorobek jego życia. Nieborak. Ale nie. Coś mi jednak nie pasuje. Wszystko stoi na jakiejś palecie i jest okręcone przezroczystą folią. Zaczynam się zastanawiać, skąd menel miałby taką taśmę. Co najwyżej wrzuciłby wszystko do kartonu po lodówce albo czymś.
I wtedy do mnie dociera! Musiał mnie oszukać, gagatek jeden! Tyle się teraz słyszy o tych młodych chuliganach, co to żarty sobie stroją z poważnych ludzi. Kazał mi pilnować śmieci, a teraz pewnie nagrywa z jakiegoś tego… no… drana, drena? Nieistotne. Tak to nie będzie, nie ze mną takie numery, myślę.
Już mam sobie pójść, ale stwierdzam, że tak nie można. Stertę śmieci zostawić na ulicy? Potem nasz kraj wygląda, jak wygląda. O nie, nie przyłożę do tego ręki. Tylko teraz co zrobić, myślę. I wtedy, jak na zawołanie zza zakrętu wyłania się śmieciarka. Wiedziałem, że ten dzień jest dobry! Macham, pojazd się zatrzymuje. Proszę grzecznie, czy panowie nie mogliby tej sterty wywieźć, bo łobuz zostawił i tak to leży. Zdawałem sobie sprawę, że śmieciarze mają swój harmonogram i nie mogę żądać, żeby wzięli ekstra ładunek, ale na szczęście oni też chyba mieli dobry dzień. Migiem załadowali śmieci do samochodu i pojechali. No, obywatelski obowiązek spełniony. Chuligański wybryk udaremniony. Ach, wspaniały dzień.
Już się zaczynam oddalać, nawet nucę sobie jakąś wesołą piosenkę i nagle słyszę, że ktoś wrzeszczy. Odwracam się i patrzę, a tu ten brodacz pędzi w moją stronę. To znaczy, stara się pędzić, ale krępują go te wąskie spodnie. No i pyta się mnie, gdzie jest jego instalacja. Ja robię duże oczy. Jaka instalacja? Na to on, że to, co mi kazał pilnować. Mówię mu, że te śmieci to zabrali panowie od wywozu nieczystości. I wtedy widzę, że on się prawie gotuje. Zaczyna piszczeć, rwać włosy z brody. Jestem w strachu, psychopata jakiś albo narkoman, myślę. No i zaczynam się cofać. On za mną, celuje we mnie palcem i trajkocze jak zepsuta katarynka. Przestraszyłem się, nigdy nie wiadomo, co takiemu do głowy strzeli. Puszczam się biegiem ulicą, a on za mną. Na szczęście moje luźne dżinsy nie krępują ruchów i udaje mi się zostawić agresora w tyle. Słyszę jeszcze tylko, jak tamten wybucha płaczem i popiskuje coś o galerii, sztuce, instalacji i straconych miesiącach. Szaleniec. Dobrze, że uciekłem, bo jeszcze by mnie strzykawką dźgnął albo zaraził czymś.
Cholerka, jak to trzeba uważać na siebie. Pod wieczór zastanawiałem się, czy na pewno mój dzień był dobry, ale doszedłem do wniosku, że tak. W końcu udało mi się ujść z życiem. I znaleźny piątak nadal przyjemnie ciążył w kieszeni.