TW#6 „666”
Postać: Czarownica z bagien
Zdarzenie: 66 dni postu
Efekt: Ritha challenge: Napisz opowiadanie i opublikuj w 48h od losowania
Drzewa spowiła gęsta mgła. Ucichły ptaki. Suche gałązki nie pękały pod naporem ostrożnie stąpających zwierząt. Żaden krzyk nie przeszył na wskroś lasu, nawet orzeszek nie wypadł z łapek rudoogoniastej wiewiórki. Wszystko zamarło w oczekiwaniu na coś niezwykłego, niemożliwego, niecodziennego. Tylko mgła snuła się i wdzierała w najciemniejsze zakamarki leśnych chaszczy, uroczysk i bagien. Kiedy mrok ostatecznie okrył las, spomiędzy drzew nieśmiało zamrugało słabe światełko, niczym mały ognik na bagnach, albo świetlik nad leśnym stawem, gdzie roiły się wiły, rusałki i boginki, które mamiły zbłąkanych obietnicą rozkoszy w trupich objęciach zwodnic. Światełko nie pląsało, nie wzlatywało w korony drzew. Słabym blaskiem tliło się w oddali.
Zmęczony wędrowiec przysiadł pod dębem i już by zasnął, gdyby nie światełko. W pierwszej chwili pomyślał, że to zwodniczy omam, wywołany sztuczkami demonów leśnych, lecz szybko przegnał natrętną myśl. Kilka dni upłynęło jak minął Przeklęte Rozdroże. Stał tam krzyż i powieszony na nim nagi mężczyzna z cierniami wbitymi w głowę. Krew lała się z jego skroni, przebitych dłoni, stóp i ran na ciele, był to niewyobrażalnie cierpiący strzęp człowieka na krawędzi agonii, a mimo to przemówił do wędrowca. Z początku podróżnik nie zrozumiał szeptu powoli konającego na drzewcach, ale w końcu zbliżył się do niego z nadzieją, że poprosi o pomoc, uwolnienie, bądź łyk wody. Nic z tych rzeczy. Wyszeptał tylko o zdradzie najbliższych i żałował, że odtrącił bogów swych przodków. Chciał by wąpierz dokończył dzieła ludzi okrutnych, bezwzględnych i niesprawiedliwych. Wyklął cały ród człowieczy i klątwą obłożył. Ludzie doprowadzą do katastrofy, w której zginą w okropnych cierpieniach i nic nie będzie w stanie ich uratować. Nawet post, który trwa czterdzieści dni, ani nawet sześćdziesiąt sześć dni nie jest w mocy powstrzymać nieuchronnego, bo zbliża się całkowita zagłada, której żadna arka nie podoła w ratowaniu życia na ludzkim padole łez.
Wędrowiec wystraszył się tych słów. Był przekonany, że czort jakiś powiada, bo głos przemawiającego raz męskim, za chwilę żeńskim się wydawał i kiedy ciemność zapadła, zdawać się mogło, że męskie przyrodzenie we wzgórek łonowy, a tors w piersi krągłe zmieniały się na przemian. W końcu z głowy opasanej cierniem wydobyło się przeraźliwe wycie. Wędrowiec ze strachu wpadł jak długi w krzaki w ostatniej chwili, tuż przed pojawieniem się olbrzymiego wąpierza, który dopadłszy męczennika, wyssał resztkę krwi, nakarmił nią martwego, wypluł z ust życiodajny napój i wskrzesił umarłego. Razem odlecieli w noc, łopocząc olbrzymimi, błoniastymi skrzydłami, wołając w ciemność:
– Idź na bagna, czarownica już czeka...
Mężczyzna poczuł, jak włosy na całym ciele stają dęba. O mało nie stracił rozumu przez wąpierza, bo tylko starej wiary demony były mu znane i nie rozumiał tego, co nowi przybysze w kieckach przynieśli na te ziemie.
Światełko niezmiennie trwało w jednym miejscu, jakby czekało na przybysza z dalekich krain. Wędrowiec podniósł się i po omacku ruszył w jego kierunku, potykając się w ciemnościach, ale zdążając w obranym kierunku. Ostrożnie stawiał kroki na bagnach, by nie wciągnęło go licho, albo jakie inne zło. W końcu stanął przed krzywą chatką z drewna. Zmęczony, podszedł bliżej i zajrzał przez okno do środka. W izbie paliły się polana w kominku, nad ogniem wisiał parujący kociołek. Niedaleko paleniska siedziała tyłem do okna zgarbiona kobieta i tkała przędzę na kołowrotku. Dłonie miała kościste, krzywe palce z niezwykłą gracją i precyzją zwijały nitkę w kolorze czerwieni, jak krew na skroniach męczennika z Przeklętego Rozdroża. Mężczyzna zapukał w szybę i jego oczom ukazało się szkaradne oblicze czarownicy. Złośliwy uśmiech pojawił się na jej twarzy. Kiwnęła ręką zapraszając do środka, śmiała się przy tym jędzowato. Wstała i zamieszała chochlą w kociołku. Zebrała gęste z dna i nalała do misek rozłożonych na drewnianej ławie. Usiedli obok siebie i zaczęli głośno siorbać gorącą zupę.
– Dlaczego nie ma w niej mięsa? – Zaskoczony wędrowiec zdał sobie sprawę, że wypowiedział myśl na głos.
– A co? Nie pasuje?! Post mamy. Słyszałeś, sześćdziesiąt sześć dni nas nie uratuje – czarownica śmiejąc się w głos klepała po plecach przerażonego mężczyznę – ale nie było mowy o sześćset sześćdziesięciu sześciu dniach. Jeśli świętość nas nie uchroni, mamy jeszcze drugą stronę. Weles nas jeszcze nigdy nie zawiódł. Skory do przyjęcia każdej ofiary, im bardziej przykrą jest, tym więcej rad oddanemu poświęceniu. Dzisiaj zaczynasz swój pierwszy dzień postu z kolejnych sześciuset sześćdziesięciu sześciu następujących po sobie dni. O ile przeżyjesz kochanieńki.
Mężczyzna pobladł. Nie miał już ochoty na jedzenie czegokolwiek. Czarownica doskonale wiedziała co się wydarzyło przy Przeklętym Rozdrożu.
– Może nawet wąpierzem była? – Zaskoczony zakrył szybko usta dłonią.
– Widzisz synku, w domu czarownicy mówi się prawdę. No dobra, goście muszą mówić prawdę, na mnie te czary nie działają. Co pomyślisz, to wypowiesz na głos. Zatem uważaj, jeśli się zagalopujesz przemienię cię w... Jeszcze się zastanowię w co cię zamienię. – Rozejrzała się po izbie, jakby próbowała dopasować wędrowca do wystroju wnętrza. Jej wzrok zatrzymał się dłużej na oknie – Nie mam wisielca w oknie. Pasujesz! Wisielec przegania wichury, będziesz je odstraszać. Ale wąpierzem nie byłam. Albo się jest czarownicą, albo wąpierzem, nie można być dwoma demonami naraz. Byłam sową. Nikt nie jest w stanie dojrzeć sowy w nocy. Chyba, że sama tego chce.
– Jak mam się do ciebie zwracać, kobieto? – Wędrowiec uważnie dobierał słowa.
– Wasza Wysokość! – Zarechotała wiedźma, aż kurz z powały opadł na podłogę. – Mów jak ci pasuje, byle nie obrażaj. To mój dom i ustalam reguły. Ty się ich trzymaj, a dotrwasz do końca. Może i świat uratujesz?
– Co mam robić? Dostanę jakieś zadania?
– Nic. Na razie nic. Potem coś wymyślę, ale czarami sama sobie ze wszystkim radzę.
Nagle na środku izby zmaterializował się czarny kot z jednym okiem zielonym, a drugim czerwonym.
– Noc przebrzydle umiłowana. A co to za palant się tu przyplątał? – Parsknął nieprzyjemnie futrzak, po czym usiadł i zaczął wylizywać futro między tylnymi łapami, wykonując przy tym efektowny szpagat.
– Rokita, zachowuj się grzecznie i kulturalnie przy gościu – skarciła czarnego czarownica.
– Jakiś taki wymoczek, chudy, kościsty i duszę chyba ma małą, a rozum... – marudził mruczek.
– Roki! Trzymaj mordę w kubeł! Sama ci zaraz ją przytopię! – Wściekła się jędza.
– Dobra, dobra. Już daję spokój chłopinie, chłopu, wieśniakowi, chamowi jednemu! Dawajcie go, a wypatroszę, oskóruję i krukom na pożarcie truchło rzucę! Hmm... Nie bój się stary, to takie żarty. Demoniczne. Ludzie się ich boją i z tego jest cały ubaw. He, he, he... Zadam ci jedną zagadkę i jeśli odgadniesz, nie będę straszył więcej. Oto ona: zielony i czerwony – jaki to?
– Yyy... Ale o co chodzi? – Chłopina przeląkł się nie na żarty.
– No jaki to z zielonego i czerwonego? Masz zgadnąć!
– Czarny, nie zaczynaj. Znów twój popisowy numer? Ale dobra, niech będzie. Sama jestem ciekawa, co nam tu przysłali.
Gospodarze wpatrzyli się z zaciekawieniem w gościa. Ten spocił się i wystraszył nie na żarty. Już serducho zaczęło walić jak dzwon, gdy głos sam zaczął się wydobywać z gardła.
– Żół...
– Uważaj! Nie myśl pochopnie – ostrzegł kot.
– Fiol...
– Tej nie bzykaj tu o jagodzie!
– Brą...
– Blisko, coraz bliżej, a nawet – niedaleko od szosy!
– Kurwa koci...
– Brawo! Brawo! Zuch! – Kot nagle przemienił się w kudłatego, rokitę z małymi, zaokrąglonymi różkami i długim ogonem. Zamiast stóp miał kopyta. Na szczęce powiewała z lekka kozia bródka. Cały brązowy diaboł.
– Na Welesa! Jak mnie Perun trzaśnie, to mi rzyć wrzaśnie! – Po tych słowach rokity wędrowiec zemdlał.
– Miałeś go nie straszyć – z wyrzutem w głosie zauważyła czarownica – ale podobało mi się. Tyle, że brązowy było prawidłową odpowiedzią. Dlaczego pocisnąłeś?
– A bo dzisiaj chciałem koci kolor w odpowiedzi. Bo tak! – Rokita już, już schylał się, by wylizać sobie intymne rejony, gdy się opanował i liznął tylko szponiastą łapę. – Co z nim robimy?
– A niech śpi. Im dłużej, tym rzadziej trzeba go karmić. Musimy przypilnować, żeby pościł sześćset sześćdziesiąt sześć dni. Wybrany został, by uratować świat przed nieuchronną klęską.
– A co to ma być? Zaraza, wojna, głód, śmierć?
– Wszystko naraz. Czterej jeźdźcy Apokalipsy mają wjechać i zniszczyć nasz świat. Nie będzie już bogów, demonów, duszków, nawet tych dobrych, domowych. Ludzie przestaną sobie ufać, nie będą wiedzieli co jest dobrem, a co złem. Nie będą mieli pomocników, czarodziei i chochlików. Chłopy nie stracą głowy dla leśnej wiły, czy wodnej rusałki. Leszemu wytną las. Wszystko się pomiesza i znikniemy. Przestaniemy istnieć.
– No jak to, tak bez nas? I nic nie będzie? – Zaniepokoił się rokita.
– Ano nie będzie. Nas.