TW#6 - Czystka Ostateczna
Postać: Obdarty
Zdarzenie: Nuklearna zima
Efekt: Skup się na budowaniu napięcia w opowiadaniu – niech tekst zawiera punkt kulminacyjny. Daj nam odczuć narastające napięcie, maksimum i spadek emocji.
Ciemność. Chłód. Głód.
Trójgłowa bestia zatriumfowała
Ludzkość na kolanach
Dopalają się żywota
Cztery konie osiodłane
Chwała apokalipsie!
„No proszę, poeci wśród wandali”, pomyślał Albert, z trudem odczytując napis na budynku po drugiej stronie ulicy. Zastanowił się, czy wandalizmem można nazwać malowanie po murach konstrukcji, które już dawno przestały pełnić jakąkolwiek funkcję. Teraz to zwykłe obdrapane ściany, nikomu niepotrzebne, niczemu niesłużące. Ot, stos cegieł ułożony w regularny, planowy sposób. Jedno trzeba jednak przyznać – słowa przekazywane przez mur nie mogły być bliższe prawdy. Kto by się spodziewał, że doczeka prawdziwej apokalipsy?
Faktycznie, trzecia wojna światowa skończyła się tak, jak przewidywały najczarniejsze scenariusze. Masowe użycie broni atomowej doprowadziło do nuklearnej zimy. Sklepienie świata od tygodni zasnuwała nieprzenikniona zasłona kurzu. Z nieba sypał się popiół – radioaktywny śnieg, który w kontakcie ze skórą zamiast odmrożeń powodował oparzenia. Nie takie jak od ognia, o nie. Te były gorsze, bo nie dało się złagodzić bólu. Nie można było ich wyleczyć. Skóra puchła, czerwieniała i odchodziła od ciała. Nie bez powodu promieniowanie przerażało ludzi. Niewidzialne zagrożenie było tym straszniejsze, że bez odpowiedniego sprzętu dało się przekonać o jego istnieniu dopiero wtedy, gdy człowiek zaczynał źle się czuć, wymiotował, a na jego skórze pojawiały się brzydkie czerwone bąble.
Albert chował się w mieszkaniu, dojadał resztki jedzenia i odwlekał nieuchronny koniec, jak tylko mógł. Bo tego, że ten nadejdzie już niedługo, był pewien jak niczego innego w życiu. Od momentu, gdy zobaczył cztery konie cwałujące po zasnutym nieprzeniknionymi chmurami niebie.
Zawsze myślał, że biblijni jeźdźcy apokalipsy to tylko przenośnia – fantastyczne, obrazowe ukazanie końca ludzkości. Jego światopogląd uległ jednak drastycznej zmianie w chwili, gdy nastąpił początek końca — wybuchła pandemia śmiertelnej, nieznanej dotąd choroby, nadeszły susze niszczące ogromną część plonów i doprowadzające do klęski głodu na świecie, a potem wybuchła wojna nuklearna. Nawet on zauważył analogie do biblijnej apokalipsy. Nie sądził jednak, że Zaraza, Głód, Wojna i Śmierć przybiorą ludzkie twarze i zstąpią na Ziemię osobiście.
Albert przez kilka ostatnich dni nie ruszał się z mieszkania na drugim piętrze. Miał szczęście – kamienica, w której mieszkał, przetrwała bombardowanie. Zamknął drzwi na klucz i tylko wyglądał przez pokryte popiołem szyby na ulice, przez które co jakiś czas przetaczały się hałaśliwe grupki szabrowników lub, rzadziej, pojedyncze, przemykające zaułkami postaci.
Chłopak siedział właśnie przy oknie, przeżuwając znalezione w czeluściach kuchennej szafki herbatniki, gdy nagle ktoś załomotał w drzwi piętro niżej. Albert podskoczył na krześle, a ciastko wypadło mu z dłoni. Poczuł, jakby w jego żołądku wyrosła kula lodu. Wstał i najciszej jak się dało, podszedł do „judasza” i wyjrzał na skąpany w mroku korytarz, licząc na to, że wypatrzy intruza. Ktoś pojawił się w jego polu widzenia. Albert nie zdążył jednak przyjrzeć się nieproszonemu gościowi, bo gdy próbował wyłowić z ciemności szczegóły, ten zabębnił pięścią w sąsiednie drzwi. Albert z przestrachu wzdrygnął się i uderzył w wizjer czołem.
– Kurwa! – zaklął szeptem wściekły na siebie. Wiedział, że właśnie dał nieznajomemu znak, że jest w środku. Spojrzał raz jeszcze i zauważył, że facet podchodzi do jego mieszkania.
– Wiem, że tam jesteś – powiedział ochrypłym głosem. – Musimy uciekać! Zbliżają się jeźdźcy!
Albert milczał. Zagryzł wargę, rozważając gorączkowo dostępne opcje. Nie wiedział, co robić. Nieznajomy, jakby czytając mu w myślach, ponownie przemówił:
– Nie wierzysz, to wyjrzyj przez okno. Kierują się w tę stronę. Trzeba uciekać – powtórzył z naciskiem. – Oni nie zostawiają nikogo przy życiu!
Albert, wahając się, podszedł do okna i wyjrzał zza zasłony. Rzeczywiście, na rogu ulicy stały trzy potężne konie – czarny, rudy i biały, z których na ziemię zeskakiwali właśnie jeźdźcy. Królujący na Ziemi mrok w normalnych warunkach powinien ukryć postacie przed wzrokiem obserwatora na tyle, żeby ten nie był w stanie dokładnie się im przyjrzeć. Jednak budząca grozę trójca była o dziwo świetnie widoczna na ciemnej ulicy. Co do tego, kto naprawdę krył się pod postaciami jeźdźców, chłopak nie miał wątpliwości.
Jeden z nich ubrany był w czarny, wojskowy mundur bojowy, kominiarkę i połyskujący hełm. Przez plecy przewieszony miał nowoczesny karabin szturmowy. Drugi przypominał ekscentrycznego pracownika laboratorium. Nosił wygnieciony biały kitel i zasłaniające oczy gogle. Był bardzo szczupły, miał rozczochrane siwe włosy i kozią bródkę. Na ubraniu nosił coś, co przypominało pas z amunicją, tyle że zamiast pocisków w przegródki powtykane miał strzykawki i tajemnicze fiolki. Trzeci jeździec był patykowatej postury. Nosił zabrudzony fartuch rzeźnika, przy pasie podczepiony miał tasak, a w dłoni dzierżył długą, prawie metrową kość. Wszyscy co do jednego zdawali się mierzyć dobrze ponad dwa i pół metra.
Albert z fascynacją i przerażeniem zarazem przyglądał się postaciom. W pewnej chwili ten przebrany za naukowca spojrzał prosto w okno, jak gdyby wiedział, że ktoś ich obserwuje. Wyciągnął w kierunku Alberta drżący palec. Mężczyzna poczuł na sobie świdrujący duszę wzrok jeźdźca. W chwili, kiedy pozostali zaczęli obracać się w kierunku kamienicy, Albert odskoczył od okna jak oparzony. Miał wrażenie, że łomot jego serca słychać w całym budynku. Wrócił do drzwi i ponownie wyjrzał przez wizjer. Dziwny facet nadal stał na korytarzu.
– Mówiłem, że idą – odpowiedział na niezadane pytanie. – Myślałem, że razem będziemy mieć większe szanse, ale jak wolisz tu czekać na koniec to twój wybór. Ja ostrzegałem.
Albert obserwował, jak intruz się odwraca i zaczyna schodzić po schodach. Poczuł ukłucie paniki. Drżącymi rękami, najszybciej jak potrafił, uchylił drzwi.
– Poczekaj, jaki masz plan?
Nieznajomy odwrócił się i spojrzał na Alberta. Wyglądał, jakby rolę bezdomnego odgrywał nie od wczoraj. Nosił podziurawioną bluzę, połatane spodnie i rozdarty płaszcz. Na zarośniętą głowę naciągnięty miał kaptur.
– Przede wszystkim ruszyć się z miejsca. Umykam im już któryś raz. Gdyby ludzie chcieli mnie słuchać, wielu mogłoby pozostać przy życiu – narzekał pod nosem. – Musimy wydostać się z kamienicy, jak odetną nam drogę, będzie nieciekawie. Bierz kurtkę i ruszajmy, trzeba się spieszyć.
Albert nie potrafił trzeźwo myśleć. Zaufać nieznajomemu czy liczyć na to, że uda mu się schować w mieszkaniu i nie zostać wykrytym? Jeźdźcy w jakiś sposób dostrzegli go przez okno, jaka jest szansa, że uda mu się ukryć? Pierwszy wariant wydał mu się bardziej sensowny. W razie czego łatwiej bronić się przed bezdomnym niż przed biblijnymi siepaczami apokalipsy. Chwycił kurtkę, naciągnął na głowę czapkę i wyskoczył z kryjówki.
– Za mną, szybko – rzucił nieznajomy.
– A kim… kim ty w ogóle jesteś?
– Mówią na mnie Obdarty.
– A prawdziwe imię?
– Cóż znaczą dziś prawdziwe imiona? – zapytał przez ramię tamten. Albert w milczeniu przyznał mu rację.
Zbiegali ze schodów, starając się stąpać jak najciszej. Echo było jednak bezlitosne. W pewnej chwili, gdy już tylko jedna kondygnacja dzieliła ich od parteru i wyjścia z budynku, Obdarty zatrzymał się raptownie.
– Słyszysz to? Są już przy drzwiach.
Albert wytężył słuch. Usłyszał skrzypienie ciężkich butów na radioaktywnym śniegu.
– I co teraz? – zapytał drżącym głosem.
– Szybko, na górę. Tylko cicho!
Wbiegali ostrożnie po stopniach. W chwili, gdy Albert postawił stopę na drugim piętrze, rozległ się huk. To jeden z jeźdźców raptownym szarpnięciem wyrwał drzwi z zawiasów, a klatkę schodową wypełnił świst wpadającego do budynku wiatru.
Albert miał ochotę puścić się szaleńczym biegiem z powrotem do mieszkania, ale gdy dobiegali do drzwi, Obdarty szarpnął go za rękaw.
– Tu nas znajdą, trzeba iść wyżej – syknął i pociągnął go w górę schodów.
Chłopak nie protestował, był tak zdesperowany, że całkowicie zaufał nieznajomemu, który zdawał się wiedzieć, co robi. Albert miał tylko nadzieję, że nie zmyli go przeczucie.
Gdzieś w dole słyszeli ciężkie kroki. Zatrzymywały się one na każdym piętrze i gdy dwie pary nóg szły przeszukiwać opuszczone lokale, trzecia krążyła przed wejściem, nie pozwalając wymknąć się potencjalnym ofiarom. Tymczasem Albert i Obdarty stanęli przed drzwiami na strych. Chłopak spojrzał ze zgrozą na kłódkę.
– Kurwa, nie wziąłem klucza. Nie wejdziemy tam – powiedział łamiącym się głosem.
– Może ktoś zostawił otwarte?
– Niemożliwe, już po nas. – Albert prawie płakał.
– Uspokój się. Wyjrzyj przez barierkę, sprawdź, na którym są piętrze. Spróbuję otworzyć kłódkę.
Chłopak próbował protestować, ale nieznoszący sprzeciwu wzrok Obdartego sprowadził go na ziemię.
Gdy tylko wychylił się i spojrzał w dół, jeździec w stroju rzeźnika przewiercił go wzrokiem i ryknął coś niezrozumiale. Od jego krzyku chłopakowi zakręciło się w głowie. Gdy usłyszał, że jeźdźcy biegiem puścili się w górę schodów, zaczął wrzeszczeć ze strachu i bezsilności. Poczuł nagłe szarpnięcie za kołnierz i został wciągnięty w pachnącą wilgocią i pajęczynami ciemność strychu. Wylądował na ziemi i obserwował, jak Obdarty zatrzaskuje drzwi i zastawia je jakąś szafką, a następnie podchodzi do okienka i zza pazuchy wyciąga zwój liny.
– Nie sięgnie do samej ziemi, ale powinno wystarczyć, żeby nie połamać nóg – mruknął cicho, po czym zwrócił się do patrzącego nieobecnym wzrokiem Alberta: – Schodzimy po tym na dół, potem obiegamy kamienicę i chowamy się w sąsiednim budynku, jasne?
– Ale… skąd to masz? – zapytał chłopak, patrząc na linę.
– Mówiłem, że nie pierwszy raz im umykam. Trzeba umieć o siebie zadbać.
Albert pokiwał automatycznie głową.
– A… więc to naprawdę są jeźdźcy apokalipsy? Dlaczego w ludzkiej postaci?
– Słyszałem, że zrobili, co mogli zdalnie, wiesz, mieliśmy zarazę, głód i wojnę atomową, nie? Mówi się, że teraz jeżdżą i czyszczą. Tropią niedobitków i osobiście dbają o to, by koniec świata był ostateczny – rzekł i się zamyślił. – Tak mówią.
– Kto tak mówi?
Pytanie Alberta pozostało bez odpowiedzi – Obdarty skupił się na przywiązywaniu liny do kolumny podpierającej strop. Drugi jej koniec wyrzucił przez okno.
Wtem rozległo się walenie w drzwi. Chłopak poczuł, jak wszystkie włoski na jego ciele stają dęba.
– Nie martw się, to ich chwilę zatrzyma. Pójdziesz przodem, ja będę tuż za tobą. Wspinałeś się kiedyś?
– Ta-tak – wyjąkał Albert.
– To wiesz co i jak. To tylko pięć pięter. Dasz radę.
Chłopak pokiwał głową bez przekonania. Wstał i na sztywnych nogach podszedł do okienka. Każde uderzenie w drzwi strychu sprawiało, że mimowolnie chował głowę między ramiona. Gdy zbliżył się do okna, Obdarty wręczył mu linę.
– No, ruszaj się.
Albert spojrzał nieznajomemu w oczy i zobaczył w nich nadzieję. Wystawił przez okno jedną nogę. Zaparł się nią o parapet, po czym dołączył drugą. Opuścił się nieco, spojrzał na linę i upewnił się, że chwyt jest mocny, a potem znów zwrócił twarz ku górze. Spojrzał na Obdartego i przeszedł go dreszcz.
Zamiast w zmęczone, wodniste oczy, patrzył teraz w puste oczodoły. Zarośniętą twarz zastąpiło blade, kościste oblicze, rozciągnięte teraz w przebiegłym uśmiechu. W szkieletowej dłoni Obdarty trzymał finkę z wygrawerowanymi na ostrzu piszczelami.
– Ty… – szepnął pobladły ze strachu Albert. – Ty jesteś jednym z nich…
– Na to wygląda.
Chłopak spojrzał na nóż. W tym momencie Wojna, Zaraza i Głód sforsowali drzwi na strych i stanęli za Obdartym, przyglądając się z zaciekawieniem.
– Tak to się skończy?
Upiór wzruszył kościstymi ramionami i jakby od niechcenia zaczął przecinać linę.
– Śmierć ma różne oblicza.
Albert usłyszał suchy trzask i Obdarty zaczął oddalać się w szybkim tempie. Kolejnym (i ostatnim) wspomnieniem chłopaka był przeszywający ból i widok sterczącego z klatki piersiowej żelaznego pręta ogrodzeniowego. Ni stąd, ni zowąd przypomniał mu się napis na ścianie sąsiedniego budynku.
– Chwała apokalipsie – wychrypiał, wydając ostatnie tchnienie.