Co dzień Jedno—strzał sobata #1
Spopielony, wygięty w koci grzbiet kręgosłup szczura,
nie przewrócił się w akcie zgonu. Pomiędzy korzeniami leśnej ścieżki, zamarł w tlących iskrach resztek skóry. Wicher wystrzeliwał łuki z ognistymi trzonkami, nabijając na ruszt nowe ofiary.
Szaszłyki, węgle z oczu zwierzęcia nadziewał na dratwę. Szpula ze sznurka zwisała mu z szyi.
Dmuchał na ciepłe kawałki przekładając wyżej w szeregi koralikowych zdobyczy.
Szczerbatym zgryzem mielił igły powbijane w język. Odgryzał ulepiony z nocnej mgły organ. Strużka wodnych skropleń ciekła po wąskiej brodzie.
Zamykając usta w dziubek, gwizdał przy tym przeciągle. Rzucił się w pęd na bezchmurnej przestrzeni. Dary dla skrzydlatej, kołysały się w świetle zachodzącego okręgu.
Siedziała pochylona nad brzegiem jeziora, lustrując swoje odbicie w pomarszczonych okręgach wrzucanych kamyków. Skrzydła wachlowały spieczone policzki, opalane wdzięki torowały nowe doliny łez.
Blade usta rysowały kwaśny uśmiech, całując taflę żegnała brzydotę.
Wystające kły z zastygłą krwią bydła, obmywała wątłym pazurami. Nocne naloty na pola pełne zwierząt, opuszczała z nabrzmiałym brzuchem.
W połowie była komarzycą o przezroczystym odwłoku.