Martwe mile — część II
Link do części I: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php
II – Wstęp o tym, jak dwa różne światy wspólny wózek pchają
Do robotniczego hotelu o wypłowiałej od słońca nazwie wchodziło się bezpośrednio z ulicy. Żadnego klimatycznego przedsionka, holu z automatem pożerającym drobne czy choćby starej kanapy, z którą można by współdzielić nagromadzony w tym ukropie pot. Nie było nawet wycieraczki czy plecionego chodniczka.
Po przekroczeniu progu szło się wąskim pasem korytarza bezpośrednio pod ogrodzony łańcuchami stolik robiący za biuro przyjęć. Osoba uważna albo nazbyt nerwowa, by zaufać w bezprzyczynowy ascetyzm, mogła obadać okiem wykoślawiony obrazek krzywo wiszący na ścianie. W zamyśle artysty zapewne miał przedstawiać preryjną przestrzeń zakończoną górami na horyzoncie, a tak naprawdę przedstawiał zwyczajne gówno, niewarte trzech łyków wody. Obrysowany prostokątem kurzu zapowiadał ćwierć-gwiazdkową jakość przybytku przynajmniej pod kątem sanitarnym. Mamił za to przystępną ceną i — na co idący korytarzem mężczyzna najbardziej liczył — tym, że siedzące na taboretach dwa zarośnięte gbury nie będą zawracać sobie głów prowadzeniem żadnej księgi gości.
Niestety. Zagmatwało się już po pierwszym: "dzień dobry".
— Jakieś dane? — spytał gbur numer jeden. Wielki, ale z racji świńskiej postury prawdopodobnie powolny. Oczywiście tylko, "jakby co".
— Dane?
— Taaaa, dane. Muszę coś tu wprowadzić.
Drugi gbur, z profilu wyglądający na zbyt wcześnie wyciągniętego brata bliźniaka pierwszego, siedział na małym stołku, wlepiając gały w śnieżący kwadracik turystycznego telewizorka o pomarańczowej dupie. Sądząc po aktach agresywnie wyrażanej ekscytacji, oglądał jakieś sportowe widowisko. Mruczał, kiwał się, pokazywał pudełko serdelowatym palcem i oklepywał z wściekłości tłuste uda. Raz nawet dźwignął dupsko i zaczął gmerać przy teleskopowej antence. Kiedy wstawał, niedoszły lokator uznał, że piętą achillesową grubasa są kolana. Oczywiście tylko "jakby co".
— Słuchaj! Żebyś ty się mógł wprowadzić, ja muszę coś wprowadzić w... — Postukał w brązowy kajet. — Tutaj.
— To wprowadź.
Gbur rozłożył w wymownym geście ręce. Jedynie na krótką chwilę, ale wystarczającą, by podróżny dostrzegł tatuaż przywodzący na myśl wielką pocztową pieczątkę. Tylko że kiedyś robił w podobnym fachu, gdzie oznaczanie ciał niezmywalnymi wzorami było jak te łańcuchy, przy których stał. Braterskie. Nierozrywalne.
— To mi podaj — ponowił gbur numer jeden, zdradzając w głosie pierwsze oznaki nieradzenia sobie z sytuacją. Drugi spojrzał, skumał, że coś za długo to wszystko trwa i w asyście płaczu własnych kolan, ponownie wstał. Następnie rzucił, że idzie na dwór zapalić, co bez wątpienia było jakimś rodzajem kodu na opornych.
— A jak się nazywa motel?
Drugi gbur też miał podobną pieczątkę na wewnętrznej stronie przedramienia, tylko poza okalającym ją laurowym wieńcem widniały jeszcze trzy gwiazdki. Rzucił zdawkowe "sorry", próbując minąć (zajść i zacząć dusić) stojącego. Ten wskazał na jego tatuaż.
— Major?
Obaj bliźniacy zastygli. Pierwszy wsunął rękę pod nieudolnie heblowaną ladę, ale nowo przybyły powstrzymał go gestem uniesionego palca. Wtedy to okazało się, że pomimo stu dwudziestu trzech stopni fahrenheita jego przedramię jest szczelnie obwiązane bandażami. Po chwili usunął je, ukazując w bliznach poszatkowanej ręki pozostałość podobnego znaku. Tylko tym razem przez laurowy wieniec przepleciony był wąż, typu Kobra. Gwiazdek widniało aż pięć.
— Przynieś wódki, Cheap — zaordynował siedzący i — patrząc pod kątem słonecznego światła — również trochę młodszy. — I do żarcia coś weź.
Przybysz uniósł dłoń w międzynarodowym znaku mówiącym, że "nie ma takiej potrzeby", ale Cheap pozostał nieprzejednany. Wrócił po chwili, taszcząc litrowego Capitana Morgana i napoczęte chipsy.
Jebli.
Nieznajomy zagryzł zleżałym, niechrupiącym już nawet Staxem Buffalo Wings wysypanym na stół prosto z tuby. Następnie ponowił pytanie.
— Motel nie ma nazwy — odparł siedzący. — Była, ale słońce nam dopierdoliło i się zmyła. Prawda, Cheap?
Cheap potwierdził i rozlał. Jebli.
Druga rakieta już nie paliła w bebechy, ale wędrowiec sięgnął odruchowo, żeby zagryźć. Wtedy Cheap złapał go mocno za dłoń i ją odwrócił. Druga ręka przybysza momentalnie powędrowała do biodra, jednak po chwili zrozumiał zamysł i wyluzował napinkę. Cheap z niedowierzaniem na zaczerwienionej twarzy (nie od samej ilości wypitego alkoholu, a dużo prędzej, tempa jego spożycia) pokręcił głową.
— Niech mnie chuj opluje ptasim jadem. Pięć.
Wędrowiec rozciągnął swoją wolną dłonią źle zabliźnioną skórę przedramienia, ukazując fragmenty szóstej gwiazdki. Cheap puścił i cały się trzęsąc, rozlał jeszcze do końca, po pół kubka.
Jebli.
— Więc ja się nazywam jak motel — zawyrokował mężczyzna, na powrót owijając poszatkowaną łapę w niezbyt już świeże płaty bandażowego płótna. — Nie mam nazwiska, imienia i grupy krwi. Patronuje mi trzynasty znak zodiaku. Ile?
— Kurwa, Komandorze. Firma stawia.
Oburzenie siedzącego na wyrażoną chęć uiszczenia opłaty wydawało się naprawdę autentyczne.
— Zostanę trzy, cztery dni. Góra do tygodnia. Nie pogardzę rabatem, ale za darmo nie chcę.
Bracia po sobie spojrzeli, wykonując serię dziwnych matematycznych gestykulacji zakończonych jednakowym skinieniem.
— No to może... — Gbur numer jeden podrapał pokaźną brodę. — Dwadzieścia mamy normalnie, to... Sześćdziesiąt dolców. Jeden posiłek w cenie. Może być?
— Za?
— No za tydzień, kurwa!
Przybysz odliczył kwotę w sześciu dychach. Mimo iż banknoty były w takim stanie, że przed przyjęciem ich w banku pani z okienka pewnie by się konsultowała z kierownikiem, gbur numer jeden nawet na nie nie spojrzał.
— Cheap cię zaprowadzi, Komandorze.
— Trafię sam. Dajcie klucz i powiedzcie gdzie.
Dali i powiedzieli.
Był już na schodach, kiedy nagle przystanął. Rum w nim buzował aż tylko i mało brakowało, by zapomniał spytać o najważniejsze.
— Cmentarz — rzucił. — Jak daleko jest?
— Cmentarz? — dopytał siedzący, w którym, sądząc po kołowatych ruchach, alkohol także wywołał spustoszenia.
— Tak. Cmentarz.
— Około mili jakoś, może mniej. A co?
Mężczyzna tytułowany Komandorem nie odpowiedział, a z tej odległości i pod tym akurat kątem, nie sposób było dostrzec uśmiechu, jaki mu wypełzł na twarz. Chwilę później otwierał drzwi do pokoju.
— Damy przodem — rzucił do kogoś, kogo tylko on zdawał się widzieć. — Mamy naszą wypadową bazę.
— Już myślałam, że se jeszcze mecz z nimi obejrzysz — syknął ktoś, kogo tylko on zdawał się słyszeć. — Mogłeś przynajmniej jakieś żarcie zabrać.
Nie odpowiedział.
Zamknęli za sobą drzwi.
Link do części III: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php