TW 7 Godzil
TW 7 Godzil
Postać: Smutny szatan
Zdarzenie: Awantura w zadymionym barze
Efekt: 93. Świat Orwella (totalna inwigilacja, brak wolnej woli, całkowite podporządkowanie władzy) - a twojemu bohaterowi udaje się pokonać system.
Witam was mili moi. Co by nie powiedzieć, jestem takim zwykłym nic nieznaczącym człowiekiem, który jeszcze jakimś cudem żyje i oddycha. Moja historia jest prosta jak drut. Byłem mężem i ojcem, ale moja żona w pewnym momencie stwierdziła, że ma dosyć nudnego i biednego męża. Robiła mi awantury praktycznie codziennie, aż w końcu oświadczyła, że poznała prawdziwego mężczyznę, nie tylko bogatego, ale i bardziej męskiego niż ja. Cóż, co miałem robić, zrobiło mi się przykro, to wszystko. Mieszkaliśmy razem z teściami, więc jak zapewne wiecie, każda moja kłótnia kończyła się atakiem już nie tylko żony, ale także teściów i nawet córki, która trzymała stronę matki, nawet nie wnikając, kto ma rację. Któregoś dnia, kiedy przyjechałem do domu z pracy, zobaczyłem trzy, albo cztery, już nie pamiętam walizki za drzwiami i ryk mojej pięknej „mam cię dość, padalcu, wynocha z mojego domu”.
Co było robić?
Wziąłem „moje rzeczy” i wróciłem do firmy, gdzie przez kolejne dwa miesiące „mieszkałem” w magazynie, śpiąc na kartonach. Na szczęście mój szef, znając mnie od lat, uwierzył mi, a nie mojej byłej i pozwolił mi tam zostać. Te dni i miesiące nie były łatwe. Jak się okazało nowym „nabytkiem” mojej pani, był starszy od niej o kilka lat adwokat. Swoją drogą, co on zobaczył w niej, to już będzie chyba jego słodką tajemnicą. Potem był sąd i sprawa o rozwód. Oczywiście nie było mnie stać na adwokata, więc przegrałem wszystko. Pan mecenas tak wszystko przedstawił, że wyszedłem na potwora, który codziennie lata za swoją żoną z siekierą. Mało tego, jak się zorientowałem już na rozprawie sędzia, był kolegą adwokata. Wszystko przebiegło bardzo szybko, bo sędzia dał nam rozwód z mojej winy i do tego obciążył mnie kosztami sądowymi. Co by nie powiedzieć: Życie!!!, czyli pokaz tego ile ma do gadania zwykły „Kowalski” w sporze z cwanym adwokatem. Krótko mówiąc, tyle, ile miał do gadania „Żyd na Gestapo”. Cały ten proces przypominał świat Orwella, taka totalna abstrakcja ze mną w roli głównej.
Jak mawiał ten wielki pisarz: „Wszystkie zwierzęta są sobie równe, ale niektóre są równiejsze od innych"
Na szczęście dla mnie jeden z klientów naszej firmy, któremu opowiedziałem swoją historię, stwierdził, że ma wolny pokój w swojej chacie na strychu i może mi go wynająć za niewielkie pieniądze i tak zacząłem w miarę normalnie żyć. Teraz chciałem opowiedzieć o człowieku, który wywarł na mnie ogromne wrażenie. Tym kimś był „Godzil”. Tak dokładnie. Nie napisałem źle, bo tak go nazywano, co pewnie było męskim odpowiednikiem sławnej Godzilli. Podobno miał na imię Jacek, ale nikt tego imienia nie używał.
Pamiętam nasze pierwsze spotkanie. Tego dnia siedziałem jak zwykle w barze, do którego zachodziłem każdego popołudnia. Zamawiałem piwo i ukryty gdzieś w kącie tak, żeby nie rzucać się w oczy, popijałem kolejną butelkę.
Ten przybytek był moim domem, od kiedy po rozwodzie rozjechany przez moją żonę i jej kochanka adwokata zostałem z gołą dupą i wyczyszczonym kontem. Nie lubiłem ani barów, ani knajp. Kiedyś nie wszedłbym tam nigdy. Jednak kiedy człowiek jest sam, szuka czegoś, co może mu zastąpić rodzinne gniazdo. Bar to słabe gniazdo, ale lepsze niż żadne. Po kilku latach już się przyzwyczaiłem do tego lokalu i można powiedzieć, że jakoś zastępował mi dom rodzinny.
Kiedy tak siedziałem, nagle drzwi baru się otworzyły i wszedł gość, którego nie można było nie zauważyć. Był wielki jak góra. Nie wiedziałem kto to, więc przestałem na niego zwracać uwagę. Ten jednak rozejrzał się po sali i niestety dostrzegł mnie. Podszedł powoli do mojego stolika i mruknął.
- Piwo!
No cóż, przyznam szczerze, że nie skumałem, o co biega, więc dalej popijałem, starając się nie patrzeć na niego. Jednak ów wielkolud powtórzył tym razem już dużo głośniej, a przy tym wyglądał jak smutny szatan, którego nikt nie słucha.
- Kurwa piwo!
W tym momencie odezwał się barman, który widząc, co się dzieje zawołał.
- Godzil to filozof, daj mu spokój, masz tu swoje piwo
Stojący nade mną nadczłowiek dopiero po dłuższej chwili odwrócił się w stronę barmana. Widać było, że bardziej obchodziło go słowo piwo niż filozof. Ważne, że odwrócił się i kołyszącym się na boki wielkim ciałem pomaszerował w stronę lady. Na szczęście stracił zainteresowanie moją skromną osobą.
A co do owego filozofa, to historia jest równie prosta, jak moje życie. Mam taką ksywę wśród bywalców tego przybytku.
Kiedy pojawiłem się kilka lat temu, bardzo często na różne zaczepki odpowiadałem cytatami Arystotelesa, którego uważam za króla filozofów. Takie teksty w rodzaju;
„Gdy kłamca mówi prawdę, nikt nie daje mu wiary” lub „Istota żyjąca w samotności, poza społeczeństwem, jest albo zwierzęciem, albo bogiem” (ten akurat chyba mnie dotyczył), musiały wzbudzać sensację w tym raczej mało filozoficznym miejscu.
Z początku ludziska mieli mnie za wariata, pukali się w czoło na mój widok. Jednak powoli, co niektórzy zaczęli coś tam kumać i przestali się ze mnie śmiać. Mało tego, nawet właściciel baru zrobił nad szynkiem napis greckiego geniusza.
"Nadzieja jest snem na jawie" i co mnie zaskoczyło, wywołało całkiem spore zainteresowanie. Kiedy pytali, o co biega, właściciel wysyłał ich do mnie.
„Suma summarum” dostałem ksywę „filozof” i tak już zostało.
Wracając do Godzila, to choć słyszałem nie jedną legendę o nim i jego sile, jakoś nie chciało mi się wierzyć w większość tych opowieści. Ludzie zazwyczaj przesadzają, więc brałem te plotki raczej jako wymysł gawiedzi niż prawdę. No bo kurde kto by uwierzył przykładowo w to, że ten gość potrafi przesuwać ręcznie ważące kilkaset kilogramów podkłady na dachu, albo nieść naraz trzy worki cementu po wąskiej desce na piętro budowanego domu. Co do jego zdolności picia też krążyły legendy jak choćby ta, że potrafi wypić w jedną noc dwa litry wódki i jeszcze wrócić na nogach do domu.
Jednak przyszedł dzień, kiedy okazało się, że Godzil to rzeczywiście człowiek ze stali.
Przyszedłem jak zwykle do baru i po wzięciu piwa usiadłem przy ścianie. Nic szczególnego się nie działo, aż do momentu, kiedy do lokalu weszło trzech gości. Jeden wielki jak góra, mierzący na pewno ponad dwa metry, drugi trochę niższy, trzeci mały mierzący nie więcej jak 160 cm. Ten średni stanął przy drzwiach, jakby chciał pilnować drzwi. Najmniejszy wraz z olbrzymem podeszli do lady. Co mnie zdziwiło, wszyscy trzej byli ubrani w jakieś dziwne czarne stroje. Czegoś takiego jeszcze tu nie widziałem, a na dodatek ten wyglądający jak dziecko miał na sobie długi sięgający niemal kostek płaszcz i bardzo duży kaptur na głowie. Może i nie byłoby w tym niczego zaskakującego, gdyby nie fakt, że po wejściu nie zdjął go. Przez to nie było widać jego twarzy. Jednak nie tylko to mnie zaskoczyło. Nagle, w tym zazwyczaj dusznym lokalu zrobiło się lodowato zimno, jakby ktoś w środku zimy otwarł okno. Był jednak początek września i na dworze było ciepło. Mimo tego czułem, jak fala zimna zalewa mnie od stóp do głów.
W chwilę później ten niższy zapytał:
- Szukamy Marka zwanego Tośkiem? -jego głos był bardzo dziwny, a właściwie straszny. Słyszeliście kiedyś głośny szept? Ja nie, ale to, co wydobyło się z jego gardła, było takim jakby charkotem, czymś między szeptem a krzykiem. Kiedy skończył, poczułem, jak zimny pot nagle zalewa moje ciało.
Barman zrobił minę totalnie zdziwionego i odparł szybko, może nawet za szybko.
- Nie znam nikogo takiego!
Olbrzym złapał za szmaty barmana i podniósł go do góry tak, jakby ten nic nie ważył. Trzymał go tak przez kilka sekund, po czym krzyknął.
- Nie pierdol, wiemy, że tu bywa! Poczekamy! W chwilę później dwaj stali bywalcy tego przybytku wstali, wyciągnęli noże i ruszyli w stronę lady. Wtedy wydarzyło się coś, czego na pewno nikt się nie spodziewał. Ten w kapturze wyciągnął ręce, wykonał prawie niezauważalne ruchy i obaj jakby uderzeni olbrzymią siłą polecieli do tyłu kilka metrów, aż walnęli o ścinę i znieruchomieli. Widziałem to i znieruchomiałem, jednak mój umysł pracował nadal mimo przerażenia. Nagle zdałem sobie sprawę, że to było nic innego jak pokaz mocy i magii. Nie mówiłem wam, ale od dziecka zaczytywałem się w powieściach fantasy, więc miałem jakąś tam wiedzę, jak wygląda atak magią. Nie mogłem się mylić, bo o czymś takim czytałem setki razy. Pomyślicie, że zwariowałem i bardzo słusznie, ale ja to widziałem na własne oczy.
Nagle zapanowała całkowita cisza. Obaj „goście”usiedli pod oknem jak gdyby nigdy nic. Ja miałem wielką ochotę uciec, ale niestety wyjście było tylko jedno, a przy nim stał ów trzeci nieznajomy i jak mniemałem, na pewno nie uda mi się normalnie wyjść. To wszystko wyglądało tak, jakby do baru wszedł jakiś Mag ze swoimi akolitami. Wiem, co myślicie, ale naprawdę tak to wyglądało.
Siedzieli tak kilka, a może kilkanaście minut, aż nagle ktoś z łoskotem otwarł drzwi. To był Godzil. Drap stojący przy drzwiach coś tam powiedział, ale uderzony pięścią padł na ziemie. Jacek wszedł do środka i spojrzał lekko zamglonym wzrokiem po sali. Widać było, że jest już lekko napróty. Rzucił okiem po sali i jak mniemam, nie miał kasy, więc podszedł do stolika z nieznajomymi i jak zwykle rzucił krótko:
- Piwo! - po czym spokojnie czekał, aż owi panowie zamówią mu browar. Jednak ci jakby nie znali zwyczajów panujących w tym przybytku, więc nieporuszeni siedzieli dalej.
- Piwo kurwa! - tym razem głos Godzila był już bardzo sugestywny. Dla stałych bywalców był jak czerwone światło albo głośny dźwięk alarmu. Na przybyszach jednak nie zrobił większego wrażenia i spowodował tylko to, że większy warknął dość głośno.
- Spadaj!
Sam nie wiem dlaczego, ale prawie od razu przypomniał mi się cytat mojego mistrza „Człowiek, który się nie złości, gdy jest prowokowany, jest głupcem”
Na twarzy Jacka pojawił się znany mi już grymas, który nie wróżył nic dobrego. Wysoki nieznajomy bardzo szybkim ruchem wstał i złapał Godzila za płachty ubrania i pchnął go z taką siłą, że ten upadł i potoczył się kilka metrów, roztrącając stoliki. Po chwili wstał, złapał za nogę stolika, wyłamał ją jak piórko i ruszył w stronę olbrzyma. Gość w kapturze coś krzyknął, ale jego osiłek tylko pokiwał głowa. To, co wydarzyło się dalej nawet trudno opisać, więc oddam to tylko tak skrótowo. Obaj, czyli olbrzym i Godzil złapali się za ręce, a potem za barki. Przez długą chwilę nic się nie działo, aż do momentu, kiedy dłonie Godzila zaczęły bardzo powoli zyskiwać centymetr po centymetrze.
Widać był, że olbrzym, choć silny jak Tur powoli tracił siły, a dłonie Jacka zaciskają się wokół niego coraz szybciej. Koniec mógł być tylko jeden. Nagle coś strzeliło, chrupnęło, po czym nieznajomy zwalił się na ziemie. Godzil stał, sapiąc i starając się odzyskać siły. W kilka sekund później Mag wstał i zwrócił swoje dłonie w stronę Jacka. Ten zaczął się chwiać i trząść, ale ruszył do przodu, powoli robiąc krok po kroku. Kiedy patrzyłem, naszła mnie nagle prosta odpowiedź. Godzil był jak Conan barbarzyńca, prostak o olbrzymiej sile. Na takich słabo działała magia. Gość w kapturze chyba tego nie wiedział, bo starał się z całych sił zatrzymać Jacka. Ten jednak mimo wszystko szedł. Bardzo powoli, jakby w jego stronę wiał huragan, albo zalewały go ogromne fale, które mają go zatrzymać. Mimo wszystko szedł i w końcu doszedł do Maga i z całej siły uderzył go pięścią w głowę. Ten padł na podłogę i... nagle wybuchł ognistym światłem. Kiedy opadł dym, na podłodze leżał tylko okopcony czarny płaszcz. Mag po prostu zniknął, jak myślę uciekł. Godzil stał i patrzył, choć pewnie niewiele z tego rozumiał. Po chwili jak gdyby nigdy nic podszedł do baru i krzyknął:
- Piwo!