TW#7 - Taki los
Postać: Amisz
Zdarzenie: Tydzień zamknięcia w pustej, błękitnej kostce
Efekt: 61. Twoją okolicę zaatakowały potwory/zombie/nieprzyjazne wojsko – cokolwiek, ale zagrożenie jest realne. Podejdź do okna, zlustruj okolicę, gdzie będziesz uciekać? Osadź opowiadanie w realiach miejsca Twojego zamieszkania i uciekaj w narracji.
DLACZEGO JA?, HISTERIA, TAKI LOS
Taki los. Gdzieś to już słyszałem. Restauracja o dziwnej japońskiej nazwie. Serwowali tam najgorsze skrzydełka w panierce, jakie jadłem w życiu. A pochłonąłem ich na oko tonę. Spytałem kelnerki, dlaczego w moim zamówieniu brakuje lemoniady z miętą? W karcie wyraźnie przypisana była do każdej porcji, w której skład wchodziły te cholerne skrzydełka. Odpowiedziała: Taki los. A potem odeszła. Nawet nie fuknęła, jakby okres jej się spóźniała. Po prostu obróciła się na pięcie i pomaszerowała dalej, do kolejnych stolików zostawiając mnie z porcją myśli walczących o pierwszeństwo w rozszyfrowywaniu. Kalkulowałem to kilka dobrych miesięcy. Zawsze gdy miałem chwilę wolnego czasu, a reszta moich zainteresowań, na które go trwoniłem, nie wzbudzała zainteresowania. Wynik był jednoznaczny: Los ma w dupie moje marzenia i plany. Kiedy spogląda w kartotekę Raymonda Futhera widzi tylko wielki czerwony stempel NIE OSZCZĘDZAĆ.
Nie chcę, żeby ktoś mnie źle zrozumiał, choć pewnie znajdą się i tacy. Oni zawsze wychodzą po pierwszej fali zrozumienia. Dławią ją lawiną nienawiści i zniechęcają do obrony tych, którzy się wahali. Jako amisz nie powinienem mieć parcia na żadne współczesne przyjemności. Moim zadaniem jest skupienie się na roli, związaniu z jakąś pobożną amiszką i spłodzeniu gromady bachorów. Ale ja tego nie chcę.
Jestem hipsterskim amiszem. Lubię nosić te staroświeckie ciuchy. Są przewiewne i dobrze na mnie leżą. Szkoły nigdy nie lubiłem, więc gdy skończyłem czternaście lat i ojciec zgodnie z zasadami zamknął mi drogę do dalszej edukacji, zamieniając znienawidzoną algebrę na całkiem interesującą konną orkę, byłem co najmniej zaintrygowany. Z biegiem lat ta ciekawość mijała. A po dwudziestce byłem w domu raczej gościem, aniżeli stałym bywalcem. Posmakowałem życia w dwudziestym pierwszym wieku. Było cudowne, do czasu kiedy z nieba spadła ta kostka. Błękitna jak niebo i wielka jak piętrowy dom. Wylądowała na szosie przede mną. Z przerażenia aż upadłem na tyłek i zaśmiałem się histerycznie. Zawsze tak robię, kiedy się denerwuję. Śmiech pozwala chyba utrzymać świadomość. Mogłem uciekać, ale zostałem. Taki los.
Ale to wszystko wydarzyło się tydzień temu, kiedy miałem pod stopami ziemię, a nie ścianę kostki. Gargantuiczny wytwór wessał mnie do środka i... tyle. Albo aż tyle. Na początku, oczywiście, wariowałem jak uciekinier z psychiatryka. Waliłem w ściany z całych sił. Siniaki już się pokazały. Okropnie wyglądają. Musiałem być w niezłym amoku. Pierwszy dzień był najgorszy. Histeria, płacz, gniew, a potem od początku. Wieczorem byłem na skraju załamania. Wiecie, co było najgorsze? Te auta i jadący w nich ludzie. Nie widzieli mnie, ani kostki. Przejeżdżali przez nią jak duchy, niematerialne byty. Krzyczałem za każdym razem, ale nikt nie słyszał. Nocą miałem koszmar. O dziwo zasnąłem. Pierwszy, dziewiczy sen w tajemniczej kostce. Byłem w nim w restauracji. Była podobna do tej, w której jadłem najgorsze skrzydełka w swoim życiu. Powtarzam się, wiem, ale one serio było ohydne. Siedziałem przy jednym ze stolików i czekałem na zamówienie. Po chwili kelnerka przyniosła na tacy błękitną kostkę, pustką w środku. Była przekonana, że na tacy znajduje się zamówienie numer siedem – skrzydełka wujka Salomona w sosie własnym. Osiem sztuk. Osiem bękartów drobiu. Zaprzeczyłem.
— Pańska postawa woła o pomstę do...
—... króla drobiu — dokończyłem z szyderczym uśmiechem.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, kostka rozbłysła jak supernowa i pochłonęła wszystko wokoło. Znalazłem się w pustce przepełnionej bielą. Było zimno, wręcz lodowato. Powoli traciłem czucie w palcach u stóp i dłoni. Zacząłem się dusić, jakby powietrze dostające się do płuc była lodowymi igiełkami przebijającymi pęcherzyki płucne, bombardując je salwą tysiąca ostrzy. Obudziłem się przerażony, ale świadomy, że nadal tkwię w kostce, że nikt o tym nie wiem, że chyba tu umrę. Taki los.
DZIEŃ DZIEWIĄTY
Odkryłem skarb na miarę dalszej egzystencji. Kostka jest zaczarowana, albo mam halucynacje spowodowane niedożywieniem i odwodnieniem. Kiedy klaśniesz dwa razy, potem zrobisz pauzę i ponowisz komendę, pojawia się stolik, a na nim burito i szklanka z lemoniadą wiśniową. Byłem głodny jak wilk. Oprócz paluszków, które kupiłem w markecie przed zniewoleniem i puszki pepsi nie miałem nic. Myślę też, że środowisko kostki jest inne niż poza nią. Sprzyja życiu. Nawet nie jedząc i nie pijąc, nie umrzesz tak szybko.
DZIEŃ JEDENASTY
Toaleta pojawiła się zaraz po tym jak kilka kropel moczu spłynęło po lewym udzie. Naprawdę starałem się wytrzymać, ale nie mogłem. Nie wiem, dlaczego o tym wspominam. Chyba dla tego marmurowego klozetu przede mną. Ma nawet spłuczkę. Nie mam pojęcia, dokąd spłynie moja dwójka, ale szczerze, nie obchodzi mnie to. Poczułem ulgę. Tylko to się liczy. I może jeszcze te... niedźwiedzie?
DZIEŃ SZESNASTY, ALE WŁAŚCIWIE TO NOC, CZYLI PRAWIE SIEDEMNASTY
Dwa dni temu coś się wydarzyło. Wcześniej były tylko dwa, teraz są ich setki. Chciałbym uciec, ale nie mogę. Jestem więźniem kostki. Posłusznie zjadam dwa burito dziennie i sram do marmurowego kibla. One krążą wszędzie, ale omijają kostkę, jakby wiedziały o jej istnieniu. Wczoraj była tu niezła rzeźnia. Lśniący Prius rocznik’11 zatrzymał się tuż przed moją twarzą. Dwa niedźwiedzie ubrane w wojskowe stroje wymieniły spojrzenia, tak ludzkie, że aż przeszył mnie dreszcz, po czym zabrały się za pasażerów toyoty. Młode małżeństwo, mieli obrączki ślubne. Dziewczyna nawet nie zdążyła się poryczeć solidnie. Łapa niedźwiedzia rozerwała jej szczękę, a potem gardło i tors. Faceta męczyli dłużej. Rozczłonkowali go, a kiedy biedak jeszcze dychał, zaczęli się śmiać w języku ludzko-niedźwiedzim. Ich resztki nadal tam leżą. W ciemności nie mogę dostrzec dokładnych detali, dzięki Bogu. Klozet na razie zniknął. Mam wrażenie, że zesranie się ze strachu go nie przywoła.
DZIEŃ DWUDZIESTY — U SCHYŁKU LUDZKOŚCI
Zaczęła się prawdziwa jatka. Zdobyłem radio wysiłkiem przywołania przez kostkę. Na telewizor chyba jestem zbyt głupi, albo to rodowód amisza. Przeklęty, rasistowski kosmos. Ludzkość umiera sobie jakby nigdy nic, a ja jem znowu to zasrane burito. Mam dość. Z jednej strony cieszę się, że przeżyje apokalipsę, z drugiej czuję jak żołądek wypisuje, alfabetem niespokojnych wzburzeń soku trawiennego, że ma dość meksykańskiego żarcia na kolejne dwa lata. Ale najważniejsze — kostka jakby się poruszyła.
FINAŁ
Obudziłem się nad ranem. Zanim zdążyłem zrozumieć, o co chodzi, pewnie pokonałem kolejną milę. Kostka gdzieś... biegła... turlała się? A ja razem z nią. Byłem jednak chroniony przez jakiś niewidzialny żyroskop, bo nie odczuwałem ani prędkości, ani przesuwających się pod moim tyłkiem ścian. Przede mną bój toczyły zastępy wojska i niedźwiedzi z bazookami i kałasznikowami. Jatka na skalę filmów wytwórni Legendary. Pewnie już nie istnieją. Szkoda. Lubiłem nowego Godzillę w ich wydaniu. Dokąd pędzę? Nie mam pojęcia. Kostka chyba ucieka, a ja razem z nią. Być może zbliża się coś, czego nawet ona się obawia. Istnieje jeszcze jedna teoria. Od miesiąca jestem martwą kupą powoli rozkładającego się miejsca, a to tylko przedsionek piekła, do którego zmierzam. Sami oceńcie. Z doświadczenia wiem, że maczał w tym palce niejaki LOS.