Bliscy ludzie cz. 10
Poprzednia część:https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php
Deszcz zacinał coraz mocniej, ale Logan Harris nie zwracał na to uwagi. Niewielki bar, klimatem przypominający kolebkę indie rock oplatał go ze wszystkich stron swoją surowością i ciasnotą. Mężczyzna spojrzał w stronę sceny: ciemnoskóry chuderlak, z szerokim nosem i śmiesznymi, elfimi uszami fałszował w dziwacznym języku. Brzdękał na gitarze, a każde słowo powodowało u niego dragnie warg i wzruszenie, a to z kolei wywołało u detektywa natłok myśli. Miał wrażenie, że facet lada moment rozsypie się jak stare, drożdżowe ciasto. Garstka osób: pięć, może siedem wsłuchiwała się w każde słowo i z uporem maniaka próbowała, jak mu się wydawało, wychwycić sens słów. Te jednak nie chciały zabrzmieć znajomo, więc kiwano z udawanym zrozumieniem i współczuciem, patrząc na inscenizację.
Harris wbił wzrok w telefon. Ciemnoskóry zaś skończył swój solowy popis, teatralnie otarł spocone czoło i resztki łez, a później minął stoliki i wyszedł. Nie zniknął na zapleczu jak podekscytowani pseudoartyści w nadziei na zapłatę. Po prostu sobie poszedł. Rozmył się w gąszczu padających kropel, ale słowa piosenki nadal tworzyły strukturę echa, obijającego się od uszu gości. Ten stan, dziwny marazm trwał i trwał, i mogłoby tak być dłużej, gdyby nie dźwięk wiadomości.
Odczytał treść. W załączniku znajdowały się dwa zdjęcia. Dwie, niewyraźne twarze. Postacie niczym z policyjnego archiwum, opięczętowanego tytułem: „Uważaj na te gęby” i jeśli dobrze się przyjrzeć, to jedna z nich rzeczywiście mogła do tego tytułu pretendować. Domyślił się, że to ich statek widmo. Wytężył wzrok, ale fotografie były przeklejką z monitora i wyglądały średnio. Mimo to, wydawało mu się, że widział kogoś podobnego, broda, charakterystyczny zarost, ni to długa, ni krótka, przypominała mu kogoś z Deadwood.
— Marny z ciebie fotograf, Sandler — rzucił, wciąż wizualizując w głowie obie charakterystyki. — Dzień dobry.
— A z ciebie detektyw. Mamy facetów jak na dłoni. Frank wszystko wyśpiewał. — W jego głosie czuć było niezdrową ekscytację. — Penny zaprosiła panów, chciała im za coś zapłacić, ale stary nie pozwolił. Pokłócili się. Potem srogo oberwała.
— To mogłoby się zgadzać. Wyglądają na młodych, prawda?
— I tacy są. Jeśli wierzyć staremu, oczywiście. Za ich łby ktoś nieźle zarobi.
— Pewnie tak.
— Co jest? Wydajesz się jakiś nie swój. Dowiedziałeś się czegoś od tej babki?
— Tylko tyle, że oddała dzieci, a Penny i Frank przyłożyli do tego łapy. Później starowinkę tknęło sumienie. Zaczęła szukać dzieciaków na własną rękę.
— Gdzie?
— Nie wiem. Trzeba przeszukać komputer Sary. Ale nie to mnie martwi, Sandler. Coś nie gra.
Nastąpiła cisza. Na linii słychać było tylko szybkie, głębokie oddechy.
— To nie są ci ludzie. Wydaję mi się, że nawet nie stali obok Jacka i Omana. Być może byli u Penny, być może też, tak jak twierdzi Frank, przyczynili się do jej śmierci, ale ani ona, ani tym bardziej ich córka, Catherine, nie mają z nimi nic wspólnego. Rozumiesz?
Kurt Sandler znacząco chrząknął, dając sobie czas na zastanowienie, a Harris niemal widział jak młody policjant drapie się po głowie i nerwowo chodzi w kółko. Nie zrozumiał.
— Cóż... — szepnął w końcu.
— Penny rzeczywiście tak nazwała chłopców, ale Catherine...
— Co?
— Nie przerywaj.
Kurt przewrócił oczami. Wydawało się, że ma już kompletne puzzle, a nagle coś zaczęło się sypać. Powoli, powolutku. Tego nie przewidział. Irytacja wzięła nad nim górę.
— Powiesz, czy będziemy się bawić w dawkowanie napięcia? Mam gości jak na dłoni, a ty mówisz, że oni to jednak nie oni. To, kurwa, kto, czarodzieje z wyspy jakiejś tam? Cyrkowcy od sztuczek na linie?
— Posłuchaj, głąbie. Catherine urodziła bliźniaki. Dwóch, pieprzonych klonów, których rozpoznałbyś nawet na zdjęciu o najgorszej jakości. Faceci, których opisał Frank wyglądają na takich? Przyjrzyj się.
— Oczy, nos...
— Nie pieprz, Kurt. Jeden wygląda na zaniedbanego informatyka, a drugi na napakowanego pijaczynę. Jeśli ktoś zapytałby cię o wygląd dwóch, sosnowych desek, co byś powiedział? Że są niemal identyczne, tak?
— Bliźniacy mogą być różni. Znam przypadki, że...
— Gówno znasz.
— To co teraz? — Kurt usiadł, opierając jedną rękę o biurko i zaniechał dalszej dyskusji. Przypomniał sobie słowa Franka, o tym, że po porodzie chłopcy byli nie do rozróżnienia. Mało prawdopodobne, że dorastając zmienili się aż tak.
— Pokażę te zdjęcia Cath, albo dowiem się, w jakim szpitalu rodziła i gdzie oddano dzieciaki.
— Myślisz, że ich rozpozna, skoro widziała tylko tłuste, nakrapiane bachory? Gówniarze zmieniają się w kilka lat. Nie ma szans, żeby zobaczyła coś na zdjęciu. I właściwie po co chcesz ich odnaleźć? Przypominam ci, że szukamy mordercy. Sprawcy — zaakcentował mocniej — a nie kogoś, kto jest chuj wie ile mi l stąd i nawet nie słyszał o Penny. Sara nie żyje. Jeszcze niedawno mówiłeś, że tamtej babce też coś grozi, a teraz chcesz latać po szpitalach? Chciałem, żebyś pomógł dopaść gnojków, a nie realizował swoje detektywistyczne zapędy w wątkach pobocznych. — Słowa noże, szarpane, gorzkie zdania wylatywały z jego ust jak z karabinu. Cała złość znalazła ujście. W końcu odetchnął.
— Mimo to... — Logan nie dał się sprowokować.
— Nie, Harris. Ostrzeż dziewczynę i wracaj. Jak Penny mogła się nie zorientować, że to nie bracia?
— Może to zrobiła, Sandler. W tym sęk. A może od razu o tym wiedziała. Opcja numer dwa wiele nam ułatwia. Opcja numer jeden wyjaśnia po części motywy.
— Co to znaczy?
— Znaczy to tyle, że muszę tu zostać. Jak znajdziesz coś w komputerze zadzwoń. — Odpalił papierosa i rozłączył się. Kurt Sandler krzyczał coś jeszcze do słuchawki, ale Logan już tego nie słyszał. Analizował. Coś tu było nie w porządku, nie tak, jakiś haczyk wisiał w powietrzu i bujał się to na prawo, to na lewo, szydząc z każdego nowego, odnalezionego dowodu.
Jednego był pewien. Kimkolwiek byli ludzie, których szukali i jakkolwiek dowiedzieli się o poszukiwaniach Penny, nie chodziło im o spełnienie dobrego uczynku. Właściwie nawet nie o zapłatę. Nagła śmierć kobiety, potem niewytłumaczalna, wyglądająca na przypadkową śmierć Sary, a wszystko to w krótkim czasie oznaczało, że gra nie toczy się już o osobiste porachunki. Chodziło o ból. O usuwanie spersonifikowanych dowodów, które mogłyby cokolwiek wiedzieć.
Ale dlaczego nie Frank? Dlaczego nie dokończyli dzieła, tylko kazali mu wezwać pomoc? I dlaczego wciąż krążą w Deadwood? Chryste. Miał dość rozkładania wszystkiego na czynniki pierwsze. Zaciągnął się papierosem i skierował myśli na inny tor. Pomyślał o długich, białych nogach Rosemary i tym, że pewnie szykuje się na nocną zmianę, pomyślał o tym jak starannie upina lokowane włosy i maluje usta na pomarańczowy kolor, i wreszcie, pomyślał, że jak tylko poskłada wszystko do kupy zabierze ją do Black Hills. Tam, gdzie rozwalił głowę kolesiowi, który próbował zwinąć im auto.
Tam, gdzie sentymentalni ludzie określają miejsca „własnymi” I tam, gdzie skończyła się jego oficjalna współpraca z policją.
***
— Wiedziałeś, że to nie oni, Frank? Wiedziałeś i mimo to wpuściłeś obcych ludzi do domu? — Kurt nie miał dość informacji.
— Nie. Jak tylko weszli, Penny ich przedstawiła. Nie miałem czasu rozmyślać nad podobieństwem. Byłem zbyt otumaniony. Zły.
— Co mówili? Chcieli tylko pieniędzy? Skąd są? Skąd Penny ich zna? Była przekonana, że to oni? — napędzał się dalej. Pytał, nie dając chwili na oddech i odpowiedź.
— Nie wiem, naprawdę tego nie wiem.
Sandler wzruszył ramionami. Chciał mieć wszystko. Bez żadnych znaków zapytania. Chciał rozwiązać tę sprawę szybko, zanim Logan znów czegoś nie skomplikuje. I przede wszystkim – uświadomił to sobie już jakiś czas temu – chciał za wszelką cenę zadowolić ojca. Przestać być tylko jego cieniem, policjantem, ukształtowanym na plecach wyższego w randze. Potrzebował tego, a gruba sprawa, którą dostał była idealna, by dowieść o swojej cenie.
— Jeśli coś ci się jeszcze przypomni, to mi o tym powiedz. Szkoda by było, gdybyś zataił jakieś fakty.
Wyszedł. Dwadzieścia minut później zlecał sprawdzenie każdej literki napisanej przez kobietę z komputera Sary. Jeśli to pudło miało w czymkolwiek pomóc, to dowie się o tym pierwszy.