TW #2 – Stany wewnętrzne
Postać: Człowiek-jaszczur
Zdarzenie: Podziemne eksploracje gór
Efekt: Jedna z postaci cierpi na lęk przestrzeni.
_____
Torres del Paine*, Patagonia, Chile
– Powiedziałeś, że mieszka tam jak długo? – Krwistoczerwone obcasy reporterki wysiadającej z vana zatonęły w błotnistej glinie. Kobieta rozejrzała się po okolicy. Mgła przysłaniała niemalże wszystko. Nozdrza przepełnił zapach mokradeł, lasu.
– Wystarczająco. – Kierowca vana poczęstował ją camelem. Z samochodu dobiegał szum radia, zasięg stracili jakieś trzy mile wcześniej.
– Wystarczająco, by…? – Dziennikarka nachyliła się nad użyczoną przez towarzysza zapalniczką.
– Po prostu. – Mężczyzna zaciągnął się głęboko dymem, lustrując wejście do jaskini. – Wystarczająco długo. Jesteśmy u podnóża Cerro Paine Grande. Srogie miejsce. Zgodziłem się, bo to ekscytujące. Szalona reporterka i jeszcze bardziej szurnięty dzikus w grocie. Możesz mieć serio dobry materiał.
– Na to liczę. – Wyciągnęła dłoń ozdobioną perfekcyjnym manicure w stylu boho. – Adriana.
– Ładne imię. – Odwzajemnił gest o wiele mocniejszym uściskiem. – José.
– Tatuś lubił Rocky’ego. – Uśmiechnęła się i puściła oczko. Ostatni raz w życiu.
*
– Co do kurwy? – Komisarz Sansky próbował zrozumieć rysunek w błotnistej ziemi u podnóża masywu gór Cordillera del Paine. Malunek, a właściwie ekspozycja, przedstawiała okrąg, w środku którego znajdowały się fanty: dwoje wyłupionych oczu, odcięty nos oraz urżnięte wargi. Wszystkie te oblepione zakrzepłą krwią elementy ułożono w sposób „naturalnie” odzwierciedlający układ twarzy. Reszty kobiety nie znaleziono. Sansky splunął. – Musimy go w końcu aresztować.
– Twierdzi, że to nie on. – Niższy stopniem funkcjonariusz Morales szybko zdał sobie sprawę, w jakim kierunku pójdzie rozmowa, zacisnął więc usta w poziomą kreskę.
– A co ma twierdzić, do chuja pana?! Kto zezwolił tam wejść?! Kto zezwolił z nim rozmawiać?!
– Trudno mi powiedzieć od kogo wyszedł rozkaz, szefie. Jeżeli nie od szefa, to chyba tylko od naczelnika. Albo komendanta. Czekaliśmy półtorej godziny.
– Bo to pierdolony koniec świata. Chwilę schodzi tu dotrzeć, zwłaszcza omijając karambol. To góry, Morales, i przypominam, że nie pochodzę z waszych stron. „Jeśli nie od szefa” – zacytował. – Nawet nie wiesz, od kogo!
– Ten dzikus i tak nam kazał wyjść, powiedział, że chce dowódcę.
– Co za burdel! Wchodzę do niego.
– Zbliża się monsun, a techniczni utknęli w karambolu. Czy mamy to zabezpieczyć? – Morales wskazał na ułożoną karykaturę twarzy.
– Zostawcie jeszcze. I zróbcie pierdyliard zdjęć. Jeżeli to ona, będziemy tu mieli całą armię pismaków z Qué pasa. To cud, że jeszcze ich tutaj nie ma.
– Może przez karambol.
*
Sansky myślał o tym, że tu, w Ameryce Południowej wszystko działa inaczej, niż w Europie. Nawet inaczej niż w Stanach. Zupełnie jakby cała południowa półkula żyła własnym, południowym życiem. Może to bliskość Amazonii powodowała większą dzikość. Dzikość natury, dzikość zdarzeń, dzikość załatwiania spraw. Wild South. Sansky obracał w głowie tę myśl, zagłębiając się w mroku i wilgoci jaskini. O mieszkającym tu mężczyźnie wiedział, że ma stwierdzoną agorafobię, co oznaczało nic innego, jak lęk przed otwartą przestrzenią. W aktach mieli jego pełne dane oraz informację, że „odmówił życia w społeczeństwie”. Od pewnego czasu winę za każde zaginięcie w tym paśmie górskim przypisywano jemu. Żadnych dowodów, żadnych świadków, nawet poszlak. To po prostu dobrze się kleiło na agresywnych nagłówkach gazet. Stąd też ta dziennikarka. Ale czy mieszkający tutaj człowiek zostawiłby taki ślad? Mordercy dzielili się na tych, którzy starali się zostać niezauważeni oraz na tych, którzy znakowali zbrodnie i lubili czuć na plecach dech pościgu. Kim był ten człowiek? Sansky przeczuwał, że czymś zupełnie innym. Trzecią kategorią sprawcy lub… niewinnym. W to ostatnie nie wierzył. W niewiele wierzył w życiu.
– Przed wejściem do twojej groty znaleźliśmy części kobiety. – Sklepienie oddało echo artykułowanych słów. Zarys cienia na wschodniej ścianie i powolny oddech musiały wystarczyć za dowód obecności rozmówcy.
Przynajmniej dopóki nie przemówił.
– To nie jest moja grota, gringo.
– Czyżby?
– Nic tutaj nie jest ani moje, ani twoje. Wszystko jest gór. – Dłuższa pauza szybko wypełniała się dźwiękiem kropel skapujących ze stalaktytów. Ochrypły głos kontynuował: – Przetrwasz, jedynie będąc ich częścią. Wtedy ty jesteś częścią góry, a ona częścią ciebie. Ona jest tobą, a ty jesteś nią.
– Coś musisz jeść. Jesz ją, a ona je ciebie?
– Przyszedłeś rozmawiać o moim menu? Nie pasujesz tutaj, jesteś jak ciało obce. Kłujesz, uwierasz. Organizm cię odrzuca. Organizm cię nie chce.
– Przyszedłem rozmawiać o reporterce Adrianie Pérez, która przyjechała zrobić z tobą wywiad, a teraz kawałki jej twarzy układają się w drogowskaz niezachęcający do wizyt w twojej-nietwojej grocie, organizmie, jamie, wieży z kości słoniowej, człowieku gór, człowieku jaskiń, człowieku-jaszczurze. Tak o tobie napisał El Periodista. Całkiem śmiesznie. Według nich chowasz się pod kamieniami.
Przy ścianie rysował się wciąż jedynie cień sylwetki.
– Było tutaj dwoje ludzi.
– Dwoje? – Sansky wyraźnie się zainteresował.
– Dwoje, gringo. Jednego wciąż tu mam. Pokażę ci go. Ma na imię José. Potrafi głośno krzyczeć. Głośniej niż białe kobiety.
*
Czy człowiek-jaszczur to seryjny morderca?!
MARTWA REPORTERKA TYGODNIKA QUÉ PASA!
ZMASAKROWANE SZCZĄTKI ADRIANY PÉREZ W JASKINI CZŁOWIEKA-JASZCZURA!
Ósmy cud świata przedsionkiem piekieł??? Co naprawdę skrywa Torres del Paine?
BESTIALSKI MORD W GROCIE!
Nagłówki z największych chilijskich brukowców straszyły z blatu biurka. Sansky siedział naprzeciwko mężczyzny nazwiskiem Ramos, którego cechowała cierpka aparycja, apodyktyczny charakter oraz to, że był jego bezpośrednim przełożonym. Opatrunek miejsca, w którym niegdyś znajdowało się ucho Sansky'ego, nasiąknął krwią na tyle, by zacząć przeciekać. Skapujących kropel nie było jednak widać na fakturze czarnej koszuli.
– Kto pozwolił ci wejść do niego w pojedynkę? – zapytał Ramos.
– Dostałem rozkaz poprowadzenia śledztwa.
– Prowadzenie śledztwa nie oznacza samowolki i robienia głupot! W ogóle nad tym nie panujesz. Gdzie jaszczur?
– Uciekł.
Cisza. Ta z rodzaju nieprzyjemnych.
– Obciął ci ucho i uciekł?
– Nie znajdziecie go.
– Przestać pieprzyć, Sansky!
Chcesz go zobaczyć, gringo? Krzyczy głośniej niż białe kobiety.
– Tam są tak wąskie przejścia do kolejnych grot, że żadni podskakujący w watasze krzykliwi antyterroryści się nie zmieszczą.
– Mógłbyś to zrobić sam, miałeś broń.
– Ale nie miałem maski. Nakazu. Dowodów. Nawet pierdolonego przesłuchania. Chciałem usłyszeć, co ma do powiedzenia.
– Maski?
– Chyba tam zatruł powietrze. Nie wiem, jak. Coś tam pali. Coś tam – zawahał się – jest. Coś robi… z głową.
– Wywołuje halucynacje? Otumanił cię i wtedy obciął ci ucho?
– Obciąłem je… sam. Nie wiem, nie pamiętam dlaczego, jak, ale wyraźnie pamiętam, że obciąłem je sam.
– Sugerujesz, że Adriana Pérez sama wyłupiła sobie oczy? Jesteś zawieszony w służbie za złamanie procedur w-tak-kurewsko-ważnej-sprawie-Sansky – wycedził na jednym wdechu coraz bardziej poirytowany mężczyzna. – Wyjdź. I przestań ćpać!
Nie minęło dziesięć sekund, gdy za funkcjonariuszem zamknęły się drzwi. Ramos wpatrywał się w nie o wiele, wiele dłużej.
– Jebany węgiersko-jankeski przybłęda – szepnął pod nosem.
*
Próbowała namacać ścianę. Skupić się, wytężyć umysł, wytężyć słuch. Nie zobaczy tych nagłówków.
Adriana Pérez żyje. BEZ OCZU, NOSA I UST.
Ściskała w ręce coś, co zapewne było starą szmatą. Co rusz przykładała do twarzy, do ran. Nie wiedziała, ile spała, ile minęło dni. O dziwo nie czuła głodu, jedynie pragnienie. Odkąd odzyskała świadomość, nieustannie zlizywała wodę ze ścian. Raz nawet poczuła mocz. Pomyślała, że to jego, całkiem świeży mocz. Pomyślała, że zlizała jego świeży mocz.
ADRIANA PÉREZ ZLIZYWAŁA ZE ŚCIAN JEGO MOCZ!
Czy to by się sprzedało? Tak, redaktor naczelny Qué pasa byłby zachwycony.
Nigdy już nie zobaczy niczego. Ta myśl wracała, wprawiając ją w skrajną panikę. Wtedy sama czuła ciepłą strużkę spływającą po wewnętrznej stronie ud. Czuła własne nabrzmiałe sutki. Jakim cudem nieodwracalność tych zdarzeń mogła wywołać u niej podniecenie? Mogła? Nie mogła? Nie powinna? Czy to normalny odruch? Wariowała. Dostrzegała kuriozalno-przerażający plus – nie zobaczy swojej twarzy. Musiał jej coś dać, bo ból był pulsująco-otępiający, ale do zniesienia. Mogła się przemieszczać, choć czuła odsłonięte zęby i sterczącą z nosa kość. Nie miała najmniejszej orientacji. Nie wiedziała, gdzie jest, ani w którą stronę pójść. Nagle uderzyła ją przerażająca i zarazem odkrywcza myśl.
Myśl, że umrze tu.
Materiał bluzki drażnił nabrzmiałe sutki jak nóż.
Drażnił jak nóż.
Kusił jak nóż.
W kieszeni marynarki, którą wciąż miała na sobie, namacała ostrze. Chciało jej się płakać. Nie miała oczu, by płakać, a smarki z krwią wylatywały z otworu, w którego miejscu powinien być nos. Znów uderzyła panika. Ciemność. Duszność. Serce wpadło w szaleńczy, łomoczący rytm, a w głowie eksplodował lęk. Adriana Pérez zaczęła biec. W ciemności przepełniającej ją do cna. W ciemności, która wdarła się w całą nią. Zamieszkała ją. Zgwałciła ją. Stała się nią. Zmasakrowana kobieta sięgnęła do kieszeni, w kolejnej sekundzie wpadła jednak w ścianę. Ból eksplodował w okolicy skroni i rozniósł się od czoła na całą twarz. Na resztkę twarzy.
Zrobiło się inaczej.
Obudziła się, wyczuwając, że jest w pozycji leżącej. Nie widziała swojego ciała. Nie widziała niczego. Dobrych kilka minut macała podłoże, by znaleźć zagubiony nóż. Nie potrafiła płakać. Nie miała czym. Słyszała jedynie własne wycie. A może to było czyjeś wycie? A może straciła też słuch? Chciała zlizać ze ściany jego mocz. Ta obmierzła myśl wracała jak bumerang. Raz po raz. Chciała zawołać i poprosić, żeby tu przyszedł. Nóż naciął skórę od spodu i kierując się pod kątem ku górze, uwolnił strumień krwi. Odcięty sutek spadł gdzieś w ciemność zgrzybiałego podłoża, ale jego właścicielka nie mogła tego zobaczyć. Nie mogła też pojąć, co właśnie zrobiła. Materiał spodni przyjął kolejną porcję wilgoci. Jak wiele można sikać, nie pijąc nic? Namacała ich guzik, rozsunęła zamek, skierowała w jego stronę nóż.
Z ADRIANY PÉREZ NIE ZOSTAŁO NIC.
*
– Ciii. Śpij. – Kołysał ją w rytm wiatru. W rytm gór. – One nie widzą. Tylko czują. Tylko są. Chłoną. Murszą się. Piętrzą. Żyją. Ciii. Jesteś częścią nich.
*
Sansky studiował akta czterech zaginionych w ostatnich latach kobiet. Gratulował sobie, że skserował je w porę, nim odsunęli go od tej sprawy. Dwie tutejsze, jedna przyjechała zobaczyć ósmy cud świata – ponoć w biurze podróży chwaliła się odwiedzeniem wszystkich wcześniejszych siedmiu. Czwartą była Adriana. No i ten facet José. Ten facet José i on. Sansky dotknął opatrunku.
Jak to możliwe?
Może ta grota jest trująca, może nie ma żadnego człowieka-jaszczura, człowieka gór? Może to tutejsze yeti? Przecież go widział. Rozmawiał z nim. Cień… Monsun zasnuł niebo gęstwiną deszczowych chmur. Mężczyzna wstał, by zaświecić światło, nim jednak pstryknął włącznik, zatrzymał się i zbliżył do ściany.
Polizał ją.
Napij się, gringo.