#(Cod-01) — Hycle z Willow Canyon — część I
Tylko to: https://www.youtube.com/watch?v=aig
Hrabstwo Pina. Rano.
Jechali we czwórkę dwupasmową wstęgą popalonej od gorąca drogi. Tempo spokojne, bo należało to i owo przegadać. Eddi Paradino, najmłodszy z zatraceńców, wyglądał jak jeden z tych zabawnych trolli, które dzieciaki z biednych szkół czasami zakładały na ołówki. Szczupły, wysoki o odstających uszach i wywiniętych dziąsłach, przywodził na myśl ofiarę pracy dżina, któremu podczas próby zaklęcia nastolatka w konia nagle zabrakło many. I choć każdy wiedział, że Eddi z nawiązką wyczerpuje definicję: ćpun ze wsi, nie przeszkadzało mu to uważać się za wpływowego dilera o rozległych na cały stan koneksjach i silnych plecach.
Wiwat miał inne zdanie.
— Czym ty, jełopie, na tej zasranej wsi mogłeś dilować? Chyba owocami runa leśnego przy wylotówce w kolorowy świat — zadrwił z chłopaka kilka miesięcy temu. Tyle że Eddie bardzo źle znosił podśmiechujki i trochę się wtedy z Wiwatem...
No ale o tym przy innej okazji.
— Więc jeszcze raz — wznowił herszt, schodząc sporo z i tak wolnej prędkości. Telepali się czterdzieści na godzinę, a indianiec wciąż nie dawał rady. Merlin, bo taką ksywę nosił przywódca, zredukował obroty nieco powyżej spacerowej trzydziestki. Nie podeszło to za bardzo Wiwatowi, który nie omieszkał o tym fakcie wspomnieć.
— Jak mamy tak się ciągnąć, może je po prostu poprowadźmy? Oszczędzimy wachy.
— Zapamiętałeś szczegóły?
— Były jakieś?
— Vagos, to dawni Psychos. Bardzo drażliwi na punkcie pochodzenia. Jak coś palniesz, ukręcą ci łeb i wsadzą na kij. Nie tnij więc ostrym nożem swego wątpliwego intelektu i po prostu odpowiedz na pytanie.
Wiwat odpalił zrolowanego na kolanie peta, strzyknął śliną w piach i podrapał skołtuniały łeb.
— To irlandasy — rzucił na odpierdziel. — Przypałętali się tu z jakiegoś zielonego rozpiździewa. Nie są u siebie, my tak. Na szczegółach się za mocno nie skupiałem.
Redukcja. Dwadzieścia pięć. Saracen dogonił grupę.
— Vagos Motorcycle Club. Zielony Naród. Powstali w sześćdziesiątym piątym w Bernardino. Liczba członków około sześciuset. Tutaj ponad setka. Zapamiętasz taką garść szczegółów?
— W dupie mam ich bilans. Walczyłem tam, gdzie każdy z nich, by już, kurwa, spadochron otwierał. Nie mitonizimujmy tych skurwieli.
— Nie co?
— Po prostu to jebać. W razie czego wyzwę ich na Troję. Załatwmy, co mamy i rura.
— Na Troję, Wiwat?
— A jak!
— Każdego z dawnych Psychos?
— Co do łba.
— Dogo Canario też?
Motocyklista złapał z hersztem kontakt. Ten, widząc wahanie, dokręcił śrubę mocniej.
— Pytałem, czy w razie czego wyzwiesz na Troję typa, którego wołają Perro de Presa Canario? Zrobisz to?
Kolebotali się otoczeni ciasnym szpalerem gór, więc akustyka dobrze wracała echem. Dlatego gdy motocyklista wyburczał odpowiedź, niepewność w głosie trudno było ukryć. Przywódca bandy uznał, że wystarczy i objechał wzrokiem uszatego.
— A ty? — rzucił. — Chciałbyś może coś do tego dodać?
— Mają w logo nordyckiego Boga — odparł szybko Edi.
— Jak, kurwa, nordyckiego Boga? — wtrącił zaskoczony Wiwat.
— A tak. Nazywa się... — szczupły brzydal poszukał aprobaty w twarzy szefa — chyba Loki.
— Czyli że co, będą mieli młoty i peleryny?
Poprzekomarzali się jeszcze kilka chwil. Potem Merlin uznał, że osiemdziesięciomilowa prędkość będzie najlepszym odświeżeniem dla umęczonych głowy i wystrzelił do przodu. Pół godziny później cała czwórka zajechała na farmę Stevensonów, miejsce spotkania z Vagos. Wtedy też okazało się, że Irlandczycy już na nich czekają.
*
Miało czekać czterech, było tylko dwóch. Szczerbaty pyzol w ciemnych okularach podpierał jedną ze stropowych belek, która całkiem niedawno musiała spłonąć, podobnie jak większa część farmy Stevensonów. Drugi typ, wysoki chudzielec o garbie jak plecak udawał, że coś grzebie przy silniku.
Przywódca bandy zsiadł i ruszył do typa spod belki. Reszta Oil Brothers wciąż została w siodłach swoich maszyn.
— Coś się sfajczyło. — Wskazał na ruderę teatralnie zamaszystym gestem, ale tamten przedstawienie zlał. Stali od siebie jard. Odległość na wsadzenie noża w brzuch, że nie trzeba wyprostować ręki. Z tak bliska gość przypominał ostrzyżonego na zero Garfielda, który opuchł po trzydniowym chlaniu. Zadziwiał spokojem, które podchodziło pod ostatnie stadium ćpalnego lenistwa. Taki, kiedy płonie, to ma wyjebane, żeby się ugasić.
Rozbrzmiał ostry dźwięk stawianego na nóżce Indian Chiefa. Z serii stęknięć Merlin wywnioskował, że to zsiada Wiwat, co od razu odjęło minus dziesięć wszystkim pokojowym rozwiązaniom. Spróbował jednak ponownie, święcie wierząc w magię ONZ.
— Taaa, coś na pewno poszło tutaj z dymem. — Odszedł kawałek, odłupał sczerniałej deski. Zgniótł. Powąchał palce. Podłożył spuchniętemu pod nos. — O, Chociażby tu.
— Pomóc? — zapytał Wiwat, przystając nad drugim. — Patrzę, co kombinujesz i tak na moją lisią kitę, to siedemnastka będzie tu za duża. Mam cały komplet przy siodle. Przynieść?
— Wypierdalaj.
Merlin przygryzł dolną wargę, czując, że to wszystko zmierza w stronę, którą co prawda gdzieś tam zakładali, ale traktowali jako ostateczną opcję rezerwową. Tymczasem zaczynała nabierać bardzo realnych kształtów.
Wskazał typa od rynsztoku w gębie.
— Niewychowany chłopak.
Oparty o spaloną belkę spuchlol wzruszył na te rewelacje ramionami. Schowane w kieszeni jeansów dłonie osadziły się połyskującymi diamentami w koronie jego pogardliwej pozy.
— To ja, eee, chyba faktycznie pójdę po narzędzia — chrząknął Wiwat głosem na poły fest rozweselonym, na poły jednak zbitym z pantałyku. Szaleńców trudno rozgryźć, nawet kiedy zna się ich od lat. Merlin wiedział, że teraz będzie Yang albo Yin, choć znając Wiwata raczej na pewno skończy się na Yin. Krwawo. Nieprzyjemnie.
Merlin – dla znajomych Henry – może nie, że od razu żarliwie, ale gdzieś tam skrycie jednak wierzył, że w gęstym miąższu gadzio-ludzkich serc poutykane są drobiny dobra. Spróbował zatem ten ostatni raz.
— Przyjechaliśmy dobić z wami deala. Dogadane po czterech, a dwóch żeśta skitrali, ale ok. Nerwowe scenariusze pisze czasem życie. Tylko nerwy nerwami, ale grubiaństwo i zlewka może zaowocować prztyczkiem w nos. Prztyczkiem z przemieszczeniem czy powikłaniami. Wyjmij więc łapska i zacznij normalnie gadać, a drugi przygłup niech przyhamuje z gadką, bo mu Wiwat poodkręca palce. I żeby była jasność: to nie groźba, a ostatnie nawołanie do współpracy. Przejechaliśmy dwieście pięćdziesiąt mil w cholernym słońcu, więc przestańcie się, kurwa, bzdyczyć, tylko przejdźmy wreszcie do konkretów. Git?
A wtedy, proszę państwa, magia kina, gość faktycznie wyciągnął dłonie z kielni. Nabrał również tchu do wypowiedzi.
— Pomocy.