Nie chciałam pójść do lekarza, więc przysłali karawan. Nie karetkę, która zawiozłaby mnie na sor. Duże, czyste pomieszczenie, wypełnione bandażami, krzesłami i czerwonymi ludźmi.
Podaliby mi tlen, może wystarczyłoby tylko podać tlen, a kiedy to by nie pomogło, zaczęliby reanimować.
Miałam wrażenie, że moje serce nie biło już od dawna, wciąż tam było, czasami je czułam, ale na bardzo krótko, zbyt krótko, aby stwierdzić czy żyje.
Użyli siły. Kiedy ugryzłam jednego w rękę, pisnął jak dziewczynka, która nastąpiła na kamyk. Dał mi w twarz, i wepchnął do karawana. Jego gąbczaste ściany tłumiły wszystkie dźwięki z zewnątrz. Nie słyszałam "Nie zabijaj, nie zabijaj" śpiewane każdego ranka przez ptaki.
Płyn przetoczony do żył zadziałał jak paralizator. Upadłam na podłogę, a oni usiedli naprzeciwko mnie. Było… Dwóch. Dwunastu. Dwustu dwudziestu siedmiu? Nie umiałam policzyć.
Ich mordy zaczęły przypominać rozmazane plamy, jakby rozpływały się pod wpływem upału. Tylko usta pozostały takie same, nabrzmiałe, i roześmiane. Czy dziewczyna bez oznak życia jest czymś zabawnym?
Minęło kilka minut albo lat. A może nie upłynęła nawet minuta. Czas zatrzymał się na stacji benzynowej na papierosa.
Z otępienia wyrywa mnie pisk. Są tu tylko puste, białe ściany. Mam przywiązane ręce, żebym nie zrobiła sobie krzywdy.