Postać: Hodowca koszmarów
Zdarzenie: Cały czas pada śnieg
Gatunek: fantasy/dark fantasy lub horror i pochodne - celowałam w te właśnie gatunki, zatem będzie fantasy, nieco mroczne, może i ocierające się gdzieś tam o horror
Przyglądał się, jakby widział je po raz pierwszy. Może w pewnym sensie nawet tak było, bo nigdy dotąd w ten sposób nie wyglądały. Nadal drżały i zaczynał już wątpić, czy to kiedyś minie. Ledwie je czuł, z każdym oddechem wzrastało w nim wrażenie, jakby były obce, skradzione komuś innemu. Całe jego życie w jednej chwili stało mu się obce. Nie miał już nawet pewności czy kiedykolwiek było prawdziwe, może przez cały ten czas zwyczajnie śnił. Najbardziej żałował, że nie potrafi zmusić się do snu w tej chwili. Przyjemnie byłoby zatonąć w śniegu na wieczne, nieodwołalne odrętwienie. Tak długo tęsknił za wiosną, miał ją już niemal na wyciągnięcie ręki… i po raz kolejny wszystko pokrył lód.
Płatki śniegu jeden po drugim rozpływały się na szkarłatnej plamie dłoni, kradnąc im ostatnie ślady ciepła, które walczyły jeszcze o przetrwanie, zawzięcie atakując ciało igłami bólu. „Kto sprawia, że pada śnieg?”, zdumiała go ta niespodziewana myśl, wypływająca z czeluści pogmatwanej pamięci. Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiał, przyzwyczajony do świata w kolorach szarości. Teraz, obserwując spadające płatki, wszystkie równie zimne, a jednak każdy tak bardzo różny od poprzedniego, po raz pierwszy zaczął poświęcać im prawdziwą uwagę. W grupie potrafiły tworzyć olbrzymie, ciężkie zaspy i lodowate pułapki, ale osobno zdawały się niewinne i bezbronne. Ginęły na jego rękach, tak jak w jednej chwili poumierali wszyscy, których kochał i wszyscy, których nienawidził. Tak jak umarł jego cały świat.
Spróbował zacisnąć dłonie w pięści, ale pulsowanie już niemal ustało i nic przy tym nie poczuł. Nic, prócz obrzydzenia, jakie wzbudzała w nim zakrzepła maź, w której były unurzane. Pod wpływem impulsu zebrał spoczywający u jego stóp śnieg i zaczął z nagłym zapamiętaniem szorować nim wpierw całe dłonie, a następnie każdy palec z osobna. Im bardziej stawały się skostniałe z zimna, tym trudniej mu szło, a efekty, mimo wielkiego zaangażowania, były mizerne. Dopiero po dłuższej chwili, dostrzegając beznadzieję podejmowanych wysiłków, wyrzucił z siebie krótkie przekleństwo, a zaraz potem pozostałości po ostatnim posiłku. Kilka konwulsyjnych skurczy z radością przypomniało mu, że nadal żyje i powinien coś z tym życiem uczynić, nim śnieg naprawdę otuli go lodowym całunem wiecznego snu. W tej samej chwili odczuł potworne zmęczenie, rozlewające się po całym ciele, aż po końcówki włosów. Upadając na kolana zrzucił z ramienia jedyną rzecz, którą zabrał ze sobą, gdy umykał bezmyślnie na to mroźne pustkowie. Leżała teraz otoczona białą pustką, a on ostrożnie ułożył się obok niej, jakby z nadzieją, że dłonie, które tak często ją niegdyś trzymały, pozostawiły jeszcze po sobie nieco ciepła.
Dopiero gdy zamknął oczy i zaczął odpływać w ciemność przypomniał sobie o wisiorze, który nadal spoczywał bezpiecznie na jego szyi, skryty pod warstwami odzienia. Może jego przyjaciel miał rację i ten kamień naprawdę był przeklęty. Może dlatego wszystko się zawaliło i śnieg wciąż nie przestawał padać. Teraz było już za późno, by pozbyć się wisiora. Na ten ostatni ruch zabrakło mu już sił, pozostała więc tylko powoli niknąca myśl.
***
– Nawet o tym nie myśl. – Stanowcze ostrzeżenie padło gdzieś za jego plecami. – Nie bez powodu takie miejsca są chronione prawem i mieczem.
– Gdzież zatem ukryło się to prawo i ten miecz? – Caleb Greywood odwracał się bardzo powoli, ostentacyjnie rozglądając się na wszystkie strony. – Czyżby za którymś drzewem? A może czmychnęli do ciepłej jaskini, gdy przyszły mrozy?
– Wystarczy, że ja tu jestem. – Dopiero teraz dał się słyszeć chrzęst śniegu pod jego stopami, gdy strażnik wyłonił się spomiędzy drzew. – A ciebie tu być nie powinno.
– Darc. – Caleb rozłożył szeroko ramiona. – Gdziekolwiek bym nie był, zawsze potrafisz mnie znaleźć.
– Znacznie łatwiej cię wytropić niż ci się zdaje, Cal. – Marc Dornhill zrobił kilka kroków w jego stronę. – Choć muszę przyznać, że dziś mnie zaskoczyłeś.
– Dlaczego nigdy nie powiedziałeś mi o tym miejscu? – Wzrok Caleba powrócił ku kamiennej budowli, wyraźnie już nadgryzionej zębem czasu. Przypominała coś w rodzaju sanktuarium – zapomnianego miejsca kultu pradawnych bogów, ukrytego w ciszy pomiędzy oszronionymi drzewami.
– Takie miejsca najlepiej pozostawić własnemu losowi – odparł spokojnie Darc. – To cień przeszłości, którą niekoniecznie chcemy poznać.
– Uczono mnie, że nie powinno się uciekać od przeszłości, aby nie popełniać w kółko tych samych błędów. Nie wierzę, że nigdy nie zajrzałeś do środka. Czyżbyś bał się upiorów, przyjacielu?
Darc skrzyżował ręce na piersi i z dezaprobatą pokręcił głową.
– Właśnie dlatego ci o tym nie mówiłem – rzekł wreszcie. – Wiedziałem, że nie będziesz mógł oprzeć się tej pokusie.
– Naprawdę nie jesteś nawet trochę ciekawy? Spójrz tylko, jak tu pięknie.
– Strażnicy są po to, by strzec, nie zadawać pytania. – Darc lekko wzruszył ramionami. – A ty powinieneś wracać do domu, masz przed sobą ciężki dzień.
– Poradzę sobie. – Caleb wykrzywił usta w uśmiechu. – Wystarczająco dużo czasu już spędziłem na rozmyślaniu.
Darc przez chwilę wyglądał, jakby szykował już najlepszą ripostę, otworzył nawet usta, by ją z siebie wyrzucić, ale Caleb nie miał zamiaru czekać. W kilku zwinnych susach wbiegł na kamienne stopnie, prowadzące ku wejściu do sanktuarium. Zawahał się przez mgnienie oka, nim pchnął ciężkie drzwi, które, ku jego wielkiemu zdumieniu, dziwnie lekko ustąpiły z cichym skrzypnięciem skutych lodem zawiasów. Caleb prędko wkroczył w zatęchły półmrok, umykając goniącym go krokom Darca. Przyjaciel przyśpieszył wówczas na tyle, że już po chwili Caleb poczuł na ramieniu jego stanowczą dłoń.
– Prosiłem cię jedynie o szacunek dla tego miejsca. – Głos Darca zadudnił pomiędzy zimnymi murami.
– Szanuję wszystko, o co mnie prosisz – odparł Caleb – ale to nie znaczy, że muszę się z tobą zgadzać. – Delikatnie uwolnił ramię od uścisku przyjaciela i postąpił naprzód. – Jesteś tak samo rozczarowany jak ja? – odezwał się po kilku krokach. – Miałem nadzieję ujrzeć coś więcej. Ale może zaraz sobie to jakoś wynagrodzę.
Ruszył dalej w stronę kamiennej konstrukcji, stanowiącej główny, o ile nie jedyny element wystroju pomieszczenia. Z daleka przypominała ołtarz ofiarny, otoczony pustymi świecznikami. Gdzieniegdzie walały się jakieś zapomniane kawałki materiału i zaśniedziałe kielichy, powleczone kurzem i pajęczynami. Caleb zaczął się zastanawiać, czy to możliwe, że jego wcześniejsze domysły okazały się prawdą. Uśmiechnął się do własnych myśli i mimo słabych protestów Darca postanowił przyjrzeć się temu z bliska. Przyjaciel podążył za nim i niedługo potem obaj stanęli pół kroku od ołtarza i mimowolnie wstrzymali oddechy. Z całą pewnością nie spodziewali się, że ujrzą coś podobnego. Cała górna powierzchnia przypominała bowiem zwierciadło lub pokrytą skrzącym się lodem wodę. Bił od niej jakiś przedziwny blask, a gdy się pochylili, dostrzegli wyraźne odbicia swoich zaskoczonych twarzy.
– Jest czyste – stwierdził Caleb półszeptem, jakby nagle obawiał się podnieść głos. – Spójrz tylko na nie. Żadnych śladów, rys, nawet kurzu…
– To nic dobrego. – Darc pokręcił lekko głową. – Musimy stąd wyjść.
– Zaczekaj. – Caleb złapał go za rękę, gdy Darc wykonał już pierwszy krok w tył. Wolną dłoń wyciągnął w stronę lśniącej tafli i delikatnie musnął ją palcami, a ona… zareagowała. Odruchowo cofnęli się wówczas obaj, ale Caleb po krótkiej chwili, mocniej zaciskając jedną dłoń wokół nadgarstka Darca, powtórzył próbę. Powierzchnia zmarszczyła się nieco, jak zmącona woda, Caleb nie poczuł jednak wilgoci. W dotyku przypominała bardziej glinę lub błoto.
– To nie jest naturalne – szepnął niespodziewanie Darc. – Odpuść.
– Cokolwiek to jest, nie wydaje się nieprzyjazne. – Caleb coraz śmielej zanurzał dłoń w przedziwnej substancji. – Nie martw się, drogi przyjacielu, jeżeli upomni się o nas śmierć, wspólnie stawimy jej czoła.
Zaraz potem z szerokim uśmiechem sięgnął głębiej pod powierzchnię, zanurzając rękę aż po łokieć. Darc miał dość niepewną minę, ale wyraźnie zaczęła w nim już zwyciężać ciekawość.
– Przypomnij mi, dlaczego zawsze tak łatwo ulegam twoim kaprysom – odezwał się po chwili, gdy Caleb zaczął powoli wyjmować rękę spod falującej powierzchni.
– Ponieważ mnie kochasz. – To miało zabrzmieć jak żart, lecz gdy spotkali się wzrokiem, żaden z nich się nie uśmiechał. – Patrz. – Caleb przerwał niezręczną ciszę, wyciągając w stronę Darca doń, w której skrywał srebrny naszyjnik. Był w nim osadzony półprzezroczysty klejnot.
– Cal, przecież to jest…
– …kamień księżycowy, wiem. Klejnot magów. Nie mógłbym nigdzie znaleźć nic lepszego, zwłaszcza teraz.
– Chyba nie zamierzasz go stąd wynosić? – Darc uniósł brwi, przenosząc wzrok z klejnotu na twarz przyjaciela i z powrotem. – To byłoby igranie z siłami, których nie pojmujemy.
– To nie jest prawdziwa magia, jedynie jej symbol, całkiem niewinny. Pomaga otworzyć umysł, a właśnie tego będę jutro bardzo potrzebował. Teraz jestem pewien, że nie trafiliśmy tu przypadkiem. Chcę, byśmy wreszcie byli wolni i nie zrezygnuję z niczego, co może mi w tym pomóc.
– Zawsze byłeś szalony, ale to…
– To nie szaleństwo, to szansa. Jutro mi podziękujesz.
– Nie masz pojęcia, do kogo należał ten wisior. – Darc głośno wypuścił powietrze z płuc. – Chciałem zobaczyć twój sukces, nie oszustwo.
– W porządku – skapitulował niespodziewanie Caleb. – Ja również potrafię czasem ustąpić. – Demonstracyjnie odłożył wisior na przypominającą zwierciadło płytę, a on od razu zaczął się w nią zapadać. Gdy zniknął, Caleb spojrzał Darcowi w oczy. – Ale oczekuję czegoś w zamian.
Darc nieznacznie się uśmiechnął, zanim ogarnął Caleba ramieniem i pocałował, długo i gwałtownie. Dopiero wówczas obaj naprawdę się rozluźnili, jakby zrzucając z barków nieistniejący ciężar.
– Od razu lepiej – orzekł potem Caleb z uśmiechem.
– Zamierzałem przyjść wieczorem – wyznał Darc. – Jak za dawnych czasów.
– Tęskniłem do dawnych czasów.
– Miej cierpliwość. Już prawie po wszystkim.
– Nie jestem cierpliwy i nie chcę dłużej czekać. – Caleb wyślizgnął się z objęć Darca, jakby nagle rozdrażniony. – Przyjdź wieczorem, musimy pomówić.
Nie czekając już na jakąkolwiek reakcję, żwawo ruszył w stronę wyjścia, pozostawiając przyjaciela samego ze swoimi myślami. Darc zbyt dobrze go znał, by poczuć się tym urażony. Rozejrzał się tylko raz jeszcze po pustym pomieszczeniu, a rzucając ostatnie spojrzenie na tajemniczy ołtarz wyszeptał pod nosem krótką modlitwę do sobie jedynie wiadomych bogów. Chwilę potem, starając się jak najmniej zakłócać pełną napięcia ciszę, zamykał już za sobą drzwi, przywracając w przedziwnym sanktuarium przerwany na krótko spokój.
Dalszy ciąg dramatu: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=1712