Złapałem tolerancję za mankiet koszuli i pociągnąłem. Mocno i do siebie. Spruła się. Po prostu się spruła. Jakby z tandety jakiejś była zrobiona, z resztek, z materiału, który przeleżał w magazynie wilgotnym zbyt długo, a potem podłą nicią został schwytany. I stoi teraz ta tolerancja naga i obdarta, a ja się jej przyglądam. Bezwstydnie? Nie – zawstydzony jestem mocno. Bo przecież rozebrałem ją. Nie do końca jeszcze, ale przecież. Rozebrałem i stoi jak jakiś obdartus, jak po wojnie, albo po burdzie w podrzędnej dyskotece.
Nie moja przecież ona. Ta tolerancja. I stoi przede mną, patrzy okrągłymi oczyma i już ma zapytać mnie dlaczego, a na mojej twarzy zdumienie. Bo ona taka chuda… Wygłodzona? A może na diecie pań z wybiegów modowych…? Ubrałbym – pomyślałem – ubrałbym litościwie, żeby nie świeciła we mnie swoją bladością, ale w co? W egoizm jakiś? We własne świata pojmowanie? Dumam i tylko łupież wytrącam spomiędzy włosów, a ona stoi z ustami szeroko rozwartymi i łyka powietrze, jak pierwszy dzisiaj posiłek.
Wyciągam rękę i szarpię. Znów szarpię. Za drugi mankiet, bo ja skażony jestem symetrią wszczepioną na lekcjach geometrii wykreślnej. Szarpię, nawet nie mocno, bo skoro jeden lekko zlazł, to i drugi też, a przecież krzywdy jej zrobić nie chcę, tylko jakąś harmonię próbuję wprowadzić, żeby mogła przynajmniej udawać, że tak miało być – w końcu dziewczęta chodzą w dżinsach podartych i są z tego dumne. Chwila zaledwie, i już trzymam w ręku rękaw drugi, i rzucam go w kubeł najbliższy, i patrzę, jakbym projektantem awangardowej odzieży był, a ona wciąż stoi milcząca i coraz bardziej zdziwiona.
Krzywo się udarło. Krzywo bardzo, bo jedną pierś odsłoniłem niezamierzenie. Co teraz? Drzeć dalej? No przecież ją do naga wydrę… Skrupuły… Brak zdecydowania? Grzebię w pamięci – i tak odziane dziewczęta widziałem na miejskich deptakach. Może wystarczy? Łzy ma w oczach, czyli raczej się jej nie spodobała ta przebieranka. Popatrzyłem krytycznym wzrokiem. Na nią i tę białą, obdartą koszulę. Chyba za długa ona – ta koszulina, bez obu rękawów i obnażająca pierś. Okrążyłem dwa razy, popatrzyłem i poły obie, po kolei, od dołu w dłonie złapałem. Urwałem, żeby skrócić. Lato przecież, więc nie musi takich długich połów na sobie nosić… Pół? Nieważne. Ważne, że nie musi. I nie będą się za nią ciągnęły i wiatr zamiast je rozwiewać, to będzie pieścił to ciało blade i chude, żeby opalenizną zarazić elegancką.
Chyba lepiej. Takie nowoczesne i młodzieżowe się zrobiło. Pocieram dłonią po brodzie i szeleszczę twardym zarostem, a ona stoi i gapi się na mnie wylękniona. Ułożyłem jej na ramionach resztki materii własną estetyką się kierując - przydałby się jakiś dodatek może, ale nie mam. A ona wciąż milczy. Patrzy na mnie. Patrzy i ślinę łyka, jakby odwagę zbierała w sobie, a oczy ma kwadratowe. Patrzy niemo, ale w końcu przechyla głowę, pochyla się nade mną i usta otwiera:
- I co? Teraz jestem już twoja?