Pocztówki z Ochrydy — część III
Link do części II: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=4695
"Nikt nie myślał o kości i o ciał pogrzebie;
Chudy, karmił się jedząc chudszego od siebie,
Psy darły swoich panów. Jeden pies zachował,
Wierność panu swojemu: żywego pilnował,
Teraz się umarłego wyżywieniem trudzi.
Znosi zdechłe lub słabe bydło, ptastwo, ludzi;
Sam nie dotknął pokarmu, z żałosnemi jęki
Lizał twarz pana swego, głaskał się u ręki
Co go już nie głaskała — i zdechł. I nareszcie
Wszyscy ludzie wymarli...
...W pewnem ludnem mieście".
Byron — Ciemność.
Chwila przerwy.
Wstaję i idę pod drzwi, czując chlupot krwi pod skórzanym workiem pogniecionej skóry. Wyglądam na zewnątrz bardziej z ciekawości niż potrzeby serca, sprawdzając, czy ten, który leży w korytarzu – zmarł. Wczoraj jeszcze przewracał oczami, ale widać było, że to już nie człowiek, a zwyczajny trup. Że tylko dogasa w nim bezdymny płomień rozkładu. Jeszcze szura skorupa, lecz człowieka nie ma. Przykra żółwia bezdomność z niepotrzebnym nadmiarem silnej woli. Niestety. Nie ma amnestii od upływu czasu.
Nad kuchenką mam strzaskane lustro, przed którym często wypowiadam kłamstwa, sprawdzając, czy mi nie urośnie nos. Nie rośnie. Jedynie gumowe kości wiotczeją z niedożywienia. Ręce drżą, a kolana czasem zapadają w letarg, jakby mi ktoś nagle poodkrajał sznurki. Pięć, dziesięć minut, choć niekiedy dłużej.
Wracam pod okno. Siadam.
Gdzieś poniżej, w przepastnej ciemności ofiary głodu znów w szczurzym mięsie poszukają codziennych pocieszeń. Nie widzę ich, ale wiem, że są. Tak samo, jak i potwory, których jedynym pierwiastkiem człowieczym jest codziennie popełniany grzech. Jedni i drudzy czają się nawzajem w grze o pełen brzuch. Moja Macedonia. Mój piękny, Szekspirowski kraj. Upadłe miasto Romea i Julii, gdzie jedyna pewność, to pewność śmierci dla wszystkich na końcu.
Być może to nietrafne czy zarozumiałe, ale przeczytałam w życiu więcej książek, niż poznałam ludzi i nie jest mi z tym faktem bardzo źle. Podobnie jak matka, nigdy nie pasowałam do obejmujących ramion, więc zaczęłam zamykać się w swoich. Nie ufałam i nie ufam ludziom, uważając, że im jesteś szczersza, tym cię pospólstwo bezwzględniej osądzi oraz donioślej obtrąbi twą winę.
Właśnie. Matka.
Moja matka, Iva to piękna kobieta. Tak piękna, jak nocą bywa piękny pożar lasu albo wiązka światła pędząca przez kosmos. Zostały mi po niej szmaragdowe oczy, choć być może zzieleniały od wypatrywania spokojnego dnia.
Nie wiem.
Myślę, że wojna jest w zasadzie prosta i by ją opisać nie potrzeba nadzwyczajnych słów. Wszystko sprowadza się do tego, że po prostu strzelasz i kogoś zabijasz. Teraz jednak chcę opowiedzieć o czasach, w którym puściła tama biedy trzymająca nas z dala od miejskich lombardów. O dniach, w których wszyscy symetryczni przedstawiciele przeciętności zaczęli wymieniać ojcowiznę na wczorajszy chleb. O czasie ludzkich kolejek wystających w nabożnej krzywiźnie pod okiennicami pomarłych kościołów.
Właśnie o tym.
*
Nie zrozumiała wiele, choć często pytał, czy wie jakie to ważne. Co kilka zdań wytracał podjęty wątek, nawołując przestraszoną kobietę do coraz większego skupienia. Groził, że pochwycenie esencji jest nieodzowne, by napełniły brzuchy. Mówił o wielkiej wojnie, która stoi za progiem i nawet jeśli pierwsze ryki zwaśnionych mocarstw nie skoncentrują się bezpośrednio na Macedonii, wojenny rykoszet, migracja, ekonomiczny deficyt i przede wszystkim zwyczajny ludzki strach wymiecie wszystko i wszystkich. Nieprzystosowani, pechowcy, napiętnowani – spanikowane tabuny ludzkiej woli życia przeleją się ulicami miast i dróżkami przecinającymi wsie w szalonej ucieczce przed śmiercią. Błagania o łaskę zagłuszą kościelne dzwony. Watahy bezdomnych, wygłodniałych, gotowych na wszystko ludzi, wyciągną zniszczone dłonie po choćby pół kromki chleba. Tysiące kalek. Do kąpieli w wannie z gorącą wodą stać będą sznury zmatowiałych pereł. Większość z tych umęczonych istot za dar zanurzenia, za łaskę i przywilej odbycia Via Egnatia, gotowa będzie rzucić się do stóp.
Słuchała w skupieniu, czasem zdawkowo kiwając. Próbowała odnaleźć klucz w chaosie niezrozumiałych słów i tajemniczej symbolice, nierzadko o charakterze religijnym. Sporo łaciny. Cała masa historycznych nawiązań.
Za każdym razem, kiedy chciała dopytać, poprosić by zwolnił, wyjaśnił – fanatyczny wzrok rybich oczu torpedował resztki jej pewności. Wówczas przyoblekała twarz w wątły grymas uśmiechu, który jednak po sekundzie znikał, wypierany myślami o bólu, jakiego za jakiś czas będzie musiała doświadczyć. Dwie i pół minuty nadludzkiej męki. Niemiłosierne cierpienie gotowanego ciała.
Via Egnatia – przez ból aż do wieczności.
Przerwała, kiedy już naprawdę wszystko się pokręciło. Gdy słowo: "Jezus" wyszło z jej drżących ust, oboje byli tym faktem zaskoczeni.
— Tak — odparł po chwili Vuk, wyhamowując ton głosu zarówno z żywiołowości, co i prędkości wystrzeliwanych słów. — Jezus Dwóch Gwiazd. Słońce i Księżyc pospołu. Matka Boska lamentująca razem z Janem Chrzcicielem nad zamęczeniem pańskim. Dualistyczny obraz Crivelliego, w kręgach nazywany obrazem granicznym ze względu na podział, rozwarstwienie tego, co ziemskie i tego, co już przynależne do Pana. Królestwo niebieskie w styku z perspektywą ziemskiego obserwatora. Granica.
— Granica?
— Oczywiście obraz Crivelliego nie stanowi o początku. Już graffiti Aleksamenosa wyryte na murze Pałacu Cezarów ukazywały religijne przywiązanie. Aleksamenos sebete theon. Aleksamenos oddaje cześć Bogu. I późniejsze Aleksamenos fidelis, czyli... — Zamyślił się, strzelił kośćmi zaplecionych dłoni, wstał i zmienił temat. — Jest takie miejsce na osi, gdzie wszystkie, ale to wszystkie rzeczy się przecinają. Religijne, historyczne, matematyczne. Złoty podział na wyciągnięcie ręki. Już Liber Abaci niemal osiemset lat temu pokazał jak z pozornej skończoności uczynić nieskończone. Wystarczyło pobrać ciąg skończonych znaków i ustawić je w dowolnej konfiguracji. Póki jednak masz możliwość dopisania kolejnego znaku, póty jest przed tobą nieskończoność. Nieśmiertelność. Symetria czy asymetria nie mają tutaj znaczenia.
— Obawiam się, że...
— Wiem, że nie rozumiesz, Iva. Nie musisz rozumieć, masz czuć! Nie będę robił ci teraz wykładu, bo wiem, moje dziecko, że się boisz. Już szatan kazał Jezusowi paść i złożyć pokłon albo zamienić kamień w bochen chleba. Tylko padnij i złóż mi ukłon, a wszystkie mi darowane królestwa twoje od teraz będą. Tak mówił. I ja właśnie zostanę dla ciebie szatanem, Iva. Cierpisz głód – dostaniesz swój bochen chleba. Dam ci dobra materialne, symbol wszystkich królestw świata. Ale była jeszcze trzecia próba, prawda? Mówiłaś, że jesteś wierząca. Pamiętasz ją?
— Nie wiem. W tej chwili nie.
— Posłuchaj zatem. Znam na pamięć te wersy. "Zaprowadził Go do Jerozolimy, postawił na narożniku świątyni i rzekł: – jeśliś Boży Syn, rzuć się w dół. Jest bowiem napisane: Aniołom swoim rozkaże o Tobie, żeby Cię strzegli". Stąd i ja ci powiadam: Skocz. Poświęć się drodze Via Egnatia i uwierz.
Skołowana, chciała jedynie wyjść. Chęć oddania moczu wzrastała z każdą sekundą. W oknie nie było firanki, więc nic nie przeszkadzało tańczyć cieniom drzew po pastelowych ścianach pomieszczenia.
I nagle niechcący, bezwiednie spytała, czemu Egnatia? Skąd taka nazwa? Vuk zapłonął uśmiechem, co w połączeniu z dwiema bezdennymi studniami czarnych oczu robiło upiorne wrażenie.
— Na to teraz nie pora. Wiedz tylko, że zbudował ją prokonsul tego kraju. W dawnych czasach wędrowali nią krzyżowcy i osmańscy Turcy. Jest tą samą granicznością co linia oddzielająca życie ziemskie od uroków nieba. Nieskończona w swym wszechbycie, lecz niemogąca istnieć jednocześnie. Nic się nie martw, Iva. Spotkałaś życzliwe osoby. Otoczymy ciebie i twą Jovanę troską.
Kobietą targnęły zwalczające się wzajemnie spazmy. Poczuła wyjątkowość przemieszaną z krańcowym przerażeniem. Oba doznania jednocześnie zatańczyły pląsami, oblewając przestraszoną twarz pełną gamą krańcowo różnych uczuć. Łzy skapywały po ustach drżących w podzięcznym uśmiechu.
— Wyznam ci coś innego. Coś, o czym bardzo mało osób ma pojęcie. W zasadzie nikt poza Via Egnatia. Otóż istnieje pewna historia związana ze spiżowym bykiem sycylijskim. Byk Falarisa. Zakładam, że nie słyszałaś.
Wiatr oblał szybę balkonowych drzwi chmarą czerwonych, wczesnojesiennych liści. Dosłownie jakby siły natury wszystkimi dostępnymi sposobami próbowały wedrzeć się do środka i położyć ich rozmowie kres. Zahipnotyzowana tym widokiem bezwiednie machnęła głową.
— No więc — kontynuował już spokojniej Vuk — w założeniu miał to być muzyczny instrument, jednak jego konstruktor namówił władcę Falarisa, aby wykorzystać byka jako narzędzie kaźni. Wkładało się nieszczęśnika do środka i opiekało nad ogniem, a zamontowany ówczesny modulator przerabiał krzyki na zwierzęcy ryk. Są teorie głoszące, że pierwszą ofiarą byka z brązu był sam twórca Perillus. Falaris zażądał demonstracji, a naiwny, lub też niemający innego wyjścia nieszczęśnik dał się zamknąć w środku. I tutaj dochodzimy do momentu, w którym obie historyczne wersje przekłamują. I ta, że artystę upieczono, jak również ta, w której lekko poparzonego wyciągnięto, by później tyran nakazał strącić go ze skały. Ta druga bliższa jest prawdy, jednak zawiera pewne bardzo istotne, przekłamania. Perillusa pieczono bowiem dokładnie dwie i pół minuty. Dwie i pół minuty piekielnych mąk rodem z koszmaru, jakiego wprost nie można sobie wyobrazić. To pierwsza rzecz. Druga natomiast, o jakiej żadne źródła nie podają to, że doznał on objawienia. Istnego, graniczącego z obłędem wniebowstąpienia i zrozumienia wszechrzeczy. Mógłbym ci opowiedzieć o tym naprawdę dużo, Iva. Streszczę się jednak do tego, że Perillusa wyciągnięto na siłę, wbrew jego woli. Do tego Falaris nie rozkazał go strącić, bo... albo nie, wiesz co, starczy na jeden dzień.
Kobieta wstała z widoczną ulgą malującą się na opuchniętej twarzy. Akustyka pustostanu wzmocniła stukot obcasów, gdy ruszyła do drzwi.
— Jeszcze tylko jedna rzecz na koniec — dodał mężczyzna. — Najważniejsza.
Multum pożerających ją w tym momencie stanów nie pozwoliło na nic więcej niż lekkie skinienie i otarcie łez rękawem swetra. Vuk więcej nie potrzebował.
— Teraz odczuwasz z nami przymierze, ale w miarę jak twój, znaczy, jak wasz stan ulegnie poprawie, być może zaczną przychodzić pewne pokusy. By zapobiec niechcianym komplikacjom, przez cały ten czas ktoś będzie nad wami czuwał. Nie kłopoczcie się tym. W nadchodzących czasach towarzystwo bardziej się przyda, niż mogłoby zaszkodzić.
*
Nastały milczące czasy obfitości. Dla Ivy i jej córki ciepły posiłek i świeży chleb każdego dnia stanowiły utęskniony dobrobyt. Miały jedzenie. Damir dawał, nie zapisując niczego na zeszyt. Kobieta przychodziła co kilka dni, otrzymując siatki pełne dobroci. Czasami nie wymieniali nawet słowa – jedynie skinienie głowy i niema transakcja. Pewnego dnia w kamienicy zjawili się obcy mężczyźni. Znali adres, zapukali, weszli. Pracowali trzy dni, wymieniając okna i wstawiając piec. Iva w milczeniu zaparzała gojnik, częstując nim robotników. Ktoś ich opłacił i przysłał właśnie do niej. Noce stały się cieplejsze, poranki nosiły znamiona celu, jakiego nie miały od dawna – raz w tygodniu jeździły do lekarza. Jovana odzyskiwała radość, jej matka uśmiechała się przez pergamin własnych niedopowiedzeń. Bierność oczekiwania.
Późna jesień osiadła na fałdach krajobrazu, pokrywając kolażem brązu i szarości ołowianą scenerię sfatygowanych budynków. Rykoszet wojny był tutaj wyraźnie wyczuwalny niczym mglista zawiesina pomiędzy uliczkami miasta. Jovana poznawała to miejsce na nowo. Ochrydzkie czynszówki, dzielnica z tych biedniejszych, zubożały wariant codzienności. Przyglądała się fasadom kamienic, co jakiś czas recytując wyczytany napis. Gdy dostrzegała ptaki – ruszające się punkty pośród koron drzew – klaskała w dłonie, manifestując niepohamowaną radość. Iva odwzajemniała każdy z jej uśmiechów, jednak gdzieś pod fakturą cery, na małej powierzchni – już nad policzkami, a jeszcze poniżej oczu, głęboko w środku wyczuwała wzbierający płacz. Nie pozwalała sobie na niego nigdy.
Tego wieczoru stało się coś dziwnego. Kiedy tak szły uliczkami miasta przytłoczone poczuciem wszechobecnej nędzy, zarazem odczuwając wyraźną ulgę poprawą bytu i wzroku dziewczyny, ktoś z impetem na nie wpadł. Szarpnięcie wyrwało siatki z rąk. Cienkie, foliowe tworzywo puściło pod naporem chłopięcych palców. Zakupy rozsypały się po kamienistym gościńcu. Jeden z chłystków skoczył w kierunku co lepszych kąsków. Drugi również nie pozostał bierny. Zgarnęli mięso, pieczywo, część owoców, sok. Jovana wzdrygnęła się przestraszona. Jej matka natomiast odprowadziła złodziejaszków wzrokiem, nie okraszając zdarzenia żadnym ze słów. Ocalałe resztki w ciszy zaniosły do domu. Nie to jednak było dziwne. Bardziej zastanawiająca wydała się Ivie wieczorna wizyta. Starszy mężczyzna i dwóch znajomych chłopców. Człowiek miał w oczach obawę. Przeprosił za synów, oddając zrabowany prowiant. Gdy wyszli, zamknęła drzwi, czując się nieswojo. Wiedziała, że nad nią i córką ktoś czuwa, jednak owo "bezpieczeństwo" ugniatało, tamując dech i wywierając nacisk jednocześnie.
*
— Nie cieszysz się, mamo? — Wychowana w niedostatku Jovana nie przekroczyła jeszcze granicy, po której człowiek odczuwa empatię jedynie połowicznie. Nadal wyłapywała złe nastroje swoich bliskich. Jednej jedynej bliskiej. Świadomość, że ma tylko matkę, uaktywniała wręcz paniczny lęk przed jej utratą.
— Cieszę się, skarbie. — Nieszczery uśmiech ułożył rysy zmarszczek w nowe konfiguracje.
— Kiedyś byłaś weselsza... Nawet jak nie miałyśmy co jeść, to byłaś taka... inna, lżejsza.
— Jova, kochanie...
— Mamo — Nie pozwoliła dokończyć, chcąc wyartykułować naraz cały strach — martwisz się czymś, widzę! Czy coś nam grozi? Czemu się martwisz?
— Córeczko, tobie nic nie grozi. Nam... nic nie grozi. Po prostu jestem zmęczona.
Istotnie była utrudzona. Sfatygowana ciągłą obserwacją. Wypatrywaniem pośród mijanych ludzi, tych o błyszczących oczach i pucołowatych twarzach powleczonych, sprawiającą wrażenie nazbyt naprężonej, skórą. Rybie rysy — tak nazwała ich w myślach. Krzewiąca się wokół zima zwiastowała kolejne spotkanie. Vuk oczekiwał jej w pierwszą z grudniowych niedziel.
Link do części IV: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=4840