Pocztówki z Ochrydy — część V
Link do części IV: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=4840
Na górze coś z nią robili. Była w wodzie. Ciepłej, lecz nie gorącej. Ruzica zadawała pytania, spisywała słowa i ostukiwała serce. Jakiś szczupły młodzieniec w okularach dolewał garnkami zagotowanej wody. Iva zapamiętała tylko, że miał kraciastą koszulę podwiniętą nad łokcie i krótkie, przylizane włosy. Ktoś masował jej plecy, składając na odsłoniętej szyi pocałunki. Wzniesiona ponad własne ciało, ujrzała spacerującą ulicami śmierć. Anorektycznie wychudzona postać, naga i skoślawiona, zwabiała niedobitki biedoty na kawałki wyrywanego z własnego ciała mięsa. Przygarbiona, o rzadkich strąkach nici sięgających do samego pasa i parasolem utkanym z ludzkiej skóry. Kawałki zastygłych u progu krzyku twarzy, poprzecznie rozdarte usta, rozdęte nosy, brodawki. Wszystko naciągnięte na szprychach zrobionych z kości chroniło kościstego demona przed opadem radioaktywnego deszczu i rażącą siłą eksplodujących bomb. Ogień buchał z trzewi zrujnowanego miasta. Wśród czerni spiralnie skołtunionych dymów co chwila połyskiwały jaspisowe oczy, a gałęziopodobne ręce rozrywały ocalałych na strzępy lub porywały, upuszczając nad ogniem.
W którymś momencie zrozumiała, że stoi, ubrana w miękki szlafrok i podtrzymywana przez Vuka. W tym czasie Ruzica kończyła wycierać jej włosy, a młody blondyn ściągał ustawiony na statywie sprzęt.
— W ostatnim kanibalistycznym akcie samobójczym, śmierć nasyci pustkę sama sobą. Mówi ci to coś?
Sennym głosem odpowiedziała, że nie. Nie mówi nic. Vuk przekartkował zeszyt, wodząc palcem w zapiskach. Wtedy Ruzica wyłuskała ją sprytnie z jego rąk i odprowadziła za duży biały parawan. Kiedy Iva kończyła wciągać sweter, pomieszczenie wypełnił nagle orzeźwiający chłód, jakby któreś z nich otworzyło okno. Gdy ponownie wyszła, zastała tylko kobietę siedzącą na brzegu wanny i palącą papierosa na przedłużeniu z cienkiej długiej lufki. Jedna z jej dłoni niknęła w wodzie. Skrzywione usta i opiekuńcze oczy kojarzyły się z kwaśnym rodzajem matczynego współczucia.
Na pytanie, czy to wszystko i czy może wyjść, nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Nic tylko krzywizna ust, połyskujące oczy i równomiernie powtarzalne akty pobierania dymu. Skłoniła się, ruszając w kierunku drzwi. Nim przekroczyła próg, dostrzegła Ruzicę wpadającą plecami do wody.
*
Usiadła na schodkach starożytnego teatru, równie obdrapanych, jak całe miasto. Wyszła po zakupy wcześniej, chcąc wstąpić do kościółka świętego Varvary, pomodlić się o siebie oraz Jovę. Lubiła kameralność tego miejsca. Idąc w dół, mogłaby odwiedzić kościół św. Sofii – dużo większy, sławniejszy, częściej ozdabiający ochrydzkie widokówki. Nie pasował jednak do Ivy, czuła się w nim nieswojo. Jej pocztówki były inne, takie jak ona – kameralne i obdrapane. Po kojącej modlitwie ruszyła okaleczonymi uliczkami do centrum, wprost na znajomy targ.
— Czemu tak późno? — ostry ton Damira jednoznacznie definiował jego nastrój. — Chcesz się nadziać na godzinę policyjną? Mało masz kłopotów?
Skarcona, spuściła wzrok. Usiedli na murku, rozmawiając o tym, jak wszystko wokół się sypie. Zmurszały tynk na fundamentach biedy i głodu. Plotki o ludziach zjadających ludzi, na które kobieta potrząsnęła z wyparciem głową. Handlarz stwierdził, że pogłoski częściej są echem niż kłamstwem.
— Przesiaduję tu całymi dniami — opowiadał — wiem, co mówię, Iva. Mydlane twarze, gładkie, baniaste, a pośrodku para lśniących oczu. Wyobraź sobie małe dziecko, mniejsze niż twoja Jova, równie głodne, jak dawniej wy. Człowiek daje mu list do doręczenia, drobna fucha samozwańczego kuriera, za kilka marnych denarów. Pełen nadziei dzieciak dostarcza przesyłkę, nie zdając sobie sprawy, że jest nią sam.
— Nie rozumiem.
— Nie chcesz zrozumieć, ale już wiesz, Iva, domyślasz się, co zawiera list. Ty już to wiesz. Wiesz, co jest w... liście?
Ciekawość przebiła się przez chwilowe milczenie. Zerknął z ukosa, jak gdyby zastanawiając się, czy nie oszczędzić jej tych wszystkich informacji.
— Oto dzisiejsza uczta — oznajmił, wbijając osowiały wzrok w wyimaginowany punkt. — Wyjedź stąd, Iva. Wyjedź daleko stąd.
Spuentowała niedorzeczną sugestię upiornie nerwowym śmiechem.
— Przestań, nie kuś, nie mogę. Jak? Za co? — wybuchnęła, a wtedy on wstał, okrążając stragan i przekazując jej przygotowane wcześniej siatki z jedzeniem.
— Wyjedź... daleko... stąd — wyrecytował dobitnie każde z wypowiadanych słów. — Masz i pospiesz się, niedługo zmrok. Zrób kolację, spakuj się, uciekajcie.
— Nie mam pieniędzy.
— Zrób kolację, spakuj się, uciekajcie — powtórzył. — I najważniejsze, Iva. — Zerknął na upchane pośród innych produktów warzywa. — Ostrożnie krój kapustę.
I wtedy zrozumiała. Zacisnęła palce na uchwytach reklamówek, wyszeptała ciche podziękowanie i pognała do domu.
*
Wróciła w asyście tlącej się nadziei. Ucieczka kusiła. Płaska powierzchnia kuchennego blatu przyjęła siatki z zakupami, podczas gdy kobieta zawołała córkę, sięgając jednocześnie po tajemniczy produkt. Kapusta była tak dorodna, że możnaby z niej zrobić obiad na kilka dni. Iva ostrożnie odcinała liście, odsłaniając kolejne warstwy. Jovana nie odpowiadała. Kobieta głęboko zanurzyła palce w zbitą strukturę warzywa, odnajdując przesyłkę. Pieniędzy było wystarczająco, by wyjechać daleko stąd. Ponownie zawołała córkę, chowając banknoty w staniku. I wtedy uderzył niepokój. Zlustrowała mieszkanie, w którym poza pustką i spozierającą z każdego zakamarka biedą, nie zastała nikogo. Dłonie zaczęły drżeć. Wołała nadal, po raz kolejny przeszukując każdy kąt. Panika eksplodowała falą ciepła, dokładnie w momencie, gdy znajomy dźwięk zmaterializował się w jej głowie. Śmiech Jovy. Rzuciła się w stronę okna, zauważając córkę sunącą po prowizorycznej ślizgawce. Uczucie ulgi nie zagościło jednak na długo, gdyż zabawie dziecka asystował nieznajomy. Iva puściła się pędem, zbiegając po schodach z narastającymi falami złego przeczucia.
— Jovana, kochanie, wołam cię i wołam! — Krzyk zdradził początki histerii. Iva złapała kończącą piruet dziewczynkę, przytulając z całą gorliwością. Mężczyzna stał obok z jedną ręką w kieszeni, drugą koordynującą pociąganego papierosa. Patrzył źle.
— Bawimy się, mamo. To Jakov. — Wskazała na towarzysza, który, uśmiechnął się tak, jak uśmiechają się ludzie pozbawieni resztek serdeczności. Krótko strzyżony, mniej więcej trzydziestolatek, ubrany w wojskowy mundur i czarne buty niemal do samych kolan. Rumiana twarz, napięta, jakby naciągnięta haczykami. Przenikliwe spojrzenie wyłupiastych oczu, roztaczające chłód.
— Dzień dobry, Ivo — wyartykułował starannie, zaciągając się kolejnym machem, zarazem ukazując szereg prostych zębów. — Pomyślałem, że rzucę okiem, jak sobie radzicie.
Link do części VI: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=4941