Pocztówki z Ochrydy — część VI
Link do części V: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=4889
"Zło nie ma dziś postaci grzyba atomowego, momentalnej i ostatecznej zagłady, ale formę niezliczonych, codziennych utrapień, lęków i cierpień, które trzymają nas w żelaznej, kolącej obroży nieszczęścia".
— R. Kapuściński —
"Uciekaj!"
Widzę jej narosłe z przerażenia oczy. Usta rozciągnięte w torbiastości małża i ten krzyk: "Uciekaj, Jova! Biegnij!"
Myślę o Bogu i o tym, że przecież niedawno było tu bezpiecznie. Rok nawet nie minął, jak sąsiedzi zostawiali dzieci pod opieką zniszczonych huśtawek. Potem coś się stało i nasze miasto, nasza Ochryda, ona... straciła orientację. Bliscy na co dzień ludzie do perfekcji opanowali sztukę zapominania o sobie nawzajem, a piekło głodu obległo ulice i obsiadło skwery. Drgania serc miarowo ustawały w rytm sypiącej się architektury niszczejących domów. Nawet najbardziej zapalczywi okrzepli w oporze. Nikt bowiem nie wiedział jak wojować z biedą. Psy wyły, zdychając, a człowiek zaczął polować na człowieka. Zasadzki, napaści, porwania. Krwawe obrzędy upadłych torebek.
I nagle staje się. Przestajemy być przyszyte do swych własnych zmartwień. Przeciwnie. Z łagodnookich cieląt dorzynanych w kwiku znów jesteśmy konstruktorkami własnych rzeczywistości. Przestają mieć znaczenie tubalne tłumy pełne cudzych słów oraz dymna łuna oblepiająca szyby lotnym błotem.
Biegniemy.
Poczerniały zachód gaśnie za plecami.
Uciekamy.
Patrzę w niebo, gdzie wśród dymów odlatują ptaki, holując za sobą coraz cichszy świergot i rozmyślam nad tym, czy kiedyś ktoś na lekcji historii będzie uczył się na pamięć naszych dat. A potem torpeduje mnie myśl, że to wszystko nieważne. Bez znaczenia. Że przecież cokolwiek czynisz z życiem ono i tak upływa.
Pędzimy niepomne na to, że utwardzający błotne pola śnieżny osad odbija się stemplami naszych śladów. Damy radę. Musimy. Wydostaniemy się.
Niepokój jest najlepszy do produkcji marzeń.
*
Przez moment świdrowali się spojrzeniami, następnie Jakov zgasił peta butem i przeszedł do meritum.
— Zbyt długo mieszkacie same, Iva. Stanowczo zbyt długo.
Kobieta wypuściła córkę z objęć, skupiając wzrok na rozmówcy. Dziewczynka pobiegła na ślizgawkę, nie zważając na wagę poruszanych przez dorosłych spraw.
— Wydaje mi się, że nie rozumiem...
— A mi się wydaje, że jednak rozumiesz. Czasy są niebezpieczne, przyda wam się opieka.
— Nie znam cię, pana — poprawiła. — Nie znam. Nie potrzebujemy opie...
— Ja cię nie pytam, Iva, czy potrzebujesz. Ja cię uświadamiam.
I wtedy coś w niej pękło. Zaprosiła mężczyznę do domu, mówiąc, że chce być lojalna i że ma pewne informacje. Nie czekając na odpowiedź, ruszyła w stronę kamienicy. Odgłos ciężkich butów świadczył o tym, że żołdak podąża za nią. W milczeniu przemaszerowali przez schodową klatkę, kobieta gestem ręki zaprosiła gościa do pokoju, sama idąc do kuchni. Trzęsące palce zanurzyła w dekolcie, wydobywając pieniądze, by w kolejnej chwili upchnąć je z powrotem w kapuście. Objęła warzywo lewą ręką, prawą z głębi szuflady dobywając nóż. Jakov czekał. Wróciła do pokoju, w drzwiach jednak pojawiła się Jovana.
— Wyjdź, Jova. Nie przeszkadzaj teraz.
Dziewczynka przerzucała wzrok z twarzy matki na trzymane przez nią przedmioty – po lewej kapusta, po prawej nóż.
— Mamo...
— Idź na ślizgawkę! Zaraz po ciebie przyjdę.
Pomimo zawahania, posłuchała. Mężczyzna czekał cierpliwie, nie komentując, gdy Iva postawiła na stole zieloną bulwę.
— W środku są pieniądze od Damira.
Nachylił się, chcąc zweryfikować usłyszaną informację. Nie zdążył. Dokładnie w momencie, gdy pochylił głowę, skumulowana w kobiecie determinacja eksplodowała realizacją planu, ułożonego błyskawicznie, na dole, obok ślizgawki. Zamachnęła się z maksymalną siłą, jaką przy wątłej posturze mogła z siebie wydobyć. Celowała w plecy, ostrze drasnęło jedynie ramię, tuż za obojczykiem. Zareagował natychmiast, skacząc w szaleńczej próbie odwetu. Rzuciła się do ucieczki.
Najbliżej i pozornie najbezpieczniej byłoby uciec na schodową klatkę, zbiec na dół, chwycić córkę i pędzić przed siebie ile sił. Bez broni, bez szans. Rozwiązanie zbyt proste, by mogło zaowocować powodzeniem.
Błyskawiczna kalkulacja podpowiedziała, że to jedna z sytuacji, w których można zagrać jedynie va banque, że musi Jakova zabić. Większość domowego oręża skrywała kuchnia, dlatego pognała właśnie tam. Dopadła szuflady w momencie, gdy napastnik wbiegał przez drzwi. Poczwarka ofiary przeobrażona w dorosłe stadium oprawcy zbyt szybko, zbyt wcześnie, zbyt niespodziewanie. Największy nóż zaginął w ferworze zdarzeń, wypadł gdzieś w pokoju, żadne z nich nie miało go przy sobie. Złapała więc pierwszy lepszy, odwracając się i uderzając na oślep dokładnie w chwili, kiedy ręka Jakova dosięgała jej włosów. Pierwszy cios dodał kobiecie pewności, choć wybuch adrenaliny zniekształcił informację, w co trafiła, a bryzg ciepłej krwi zrosił twarz. Ponowiła atak, drugi, trzeci i kilkanaście kolejnych. Ostrze pękło. Mężczyzna wrócił do pierwotnej roli, w jakiej pragnęła go ujrzeć. Zatoczył się, wykonując kilka niezgrabnych kroków w tył, zarazem zwiększając dystans między nimi. Perspektywa pozwoliła Ivie zlustrować obszar zniszczeń. Ucierpiała twarz, szyja, tors. Górna warga Jakova puchła niemalże na jej oczach, a z jednego oczodołu wypływała wielobarwna maź. Kobieta wiedziała jednak, że facet jest twardy, że zaraz się pozbiera, a rykoszet zmieszanej z bólem furii wyceluje w nią zwielokrotniony. W apogeum desperacji odłożyła resztkę noża na rzecz stojącego pod stołem taboretu, unosząc go nad głową i wydobywając z siebie maksimum sił, roztrzaskała mebel na twarzy żołdaka. Upadł pośród ogłuszającego huku i drewnianych drzazg.
Ostatnia kwestia zakładająca, że musi go dobić, stanowiła dla Ivy akt przymusu. Nie miała już sił, przygnieciona zdeformowanym w ostatnich minutach poczuciem moralności. Złapała strzęp noża po raz kolejny, wiedząc, że najprostsze ścieżki do zgaszenia mu światła na stałe opancerzone są kością czaszki i twardą klatką żeber. Wybrała więc nadgarstek. Facet jeszcze pełzł, jeszcze się poruszał, jeszcze próbował otrzeć zakrwawioną twarz, znaleźć punkty odniesienia i resztki kontroli. Parszywy pokurwiały chuj.
Złapała mocno za rękę i jednym szybkim ruchem rozcięła rząd tkanek na przegubie łączącym przedramię z dłonią. Skończyła, ciężko dysząc, dokładnie w momencie, gdy dziewczynka pojawiła się w drzwiach.
— Mamo…
Patrzyły na siebie tak, jakby starsza kobieta wytłumaczyła jej w tym jednym akcie cały świat. Podróżna torba wylądowała na stole. W niej kilka wysłużonych ubrań, trochę jedzenia, dokumenty, pieniądze. Jovana nie odzywała się słowem, Iva także. Zamknęły za sobą mieszkanie i pewien etap, przynajmniej tak podszeptywała nadzieja, jak matka – pocieszająca, pobłażliwa, wytrwała w wierze aż do końca. A potem maszerowały szybkim, jednostajnym krokiem, kurczowo ściskając swe dłonie. Dworzec znajdował się u zbiegu ulic Klenoec i 7-mi Noemvri, kawał drogi na północ. Mrok skryty w każdej uliczce przypominał, jak bardzo niewłaściwym posunięciem jest spacer o tej godzinie. Kobieta wraz z córką wkroczyły w zmierzch, a on przechodził przez nie na wskroś, niczym zwiastujący lęk dreszcz. Brudne szyby opuszczonych mieszkań odbijały się w oczach Ivy nierealnie, jak gorące powietrze nad ogniem. Przez pryzmat strachu wszystko wokół wydawało się mniej rzeczywiste. Plątanina zwodniczych uliczek, nieinformujących o tym, co kryje się za rogiem każdej z nich. Poczucie obserwacji jak z tandetnych kryminałów narastało w Ivie proporcjonalnie do gęstniejących ciemności. Jova zaczęła płakać.
Z niektórych kominów wydobywał się dym, co oznaczało, że pod zniszczonymi dachami wciąż nie zgasło życie. Szelest kroków, żółć ulicznych latarni, zniekształcone kontury brył: miasto będące domem, miasto utożsamiające zło.
Bielmo rybich oczu pojawiło się zarazem nagle i spodziewanie, jak starość albo choroba, która wysyła symptomy, jednocześnie zaskakując, gdy już przyjdzie czas.
— Uciekaj, Jova! Biegnij!
Tyle zdążyła krzyknąć.
Link do części VII: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=4987