Pocztówki z Ochrydy — część VII
Link do części VI: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=4941
Przyszli do niego przed świtem. Podjechali ciemnym samochodem pod targ, w momencie, kiedy wraz z dwoma synami wynosił skrzynki. Prostej jak struna Ruzice, odzianej w palto na misiu i gruby szal towarzyszyło dwóch postawnych mundurowych. W pierwszym odruchu położył dłoń na oblanej kauczukiem pałce, ale widoczne kabury przy pasach mężczyzn zredukowały jego oręż do roli żartu. Starszy syn złapał z nim kontakt wzrokowy i skrzywił twarz z pogardą. Młodszy, Dukan, dalej rozkładał ceraty na plastikowych stołach.
Kobieta wyciągnęła papierosa, a szczuplejszy z funkcjonariuszy natychmiast pospieszył z ogniem. Grubszy, znany w całym mieście jako komendant Topa zrobił kilka kroków, spojrzał na leżącą pałkę, omiótł wzrokiem Damira i ponownie zogniskował wzrok na podłużnym narzędziu. Następnie odpiął kaburę, wskazując palcem na młodszego syna. Wiatr sypał ukosem śnieg, dzień dopiero budził się do życia. Poza starą zielarką kompletnie pusto.
Damir ostrożnie sięgnął po pałkę i pomimo palącego wzroku starszego syna, odrzucił. Wtedy dopiero komendant podszedł bliżej, pogrzebał w drewnianej skrzynce, obmacał nadgniły towar, powąchał przesolone mięso. Następnie skinął na dwójkę towarzyszy.
— Zimno — burknął, biorąc pod nos duży okaz cuchnącej kapusty.
— Po tygodniu słońce ma poświecić — odparł handlarz badawczo przeskakując wzrokiem pomiędzy Jakobem a komisarzem Topą. Nerwowość wymykała się z trzymania na wodzy w podobiźnie konia, który nagle zrozumiał, że pod ranami z bata ma wciąż rumaczą krew.
— Wiemy. — Kobieta weszła w słowo. — Wiemy, Damir.
Nastała niewygodna cisza. Cisza ważenia szans lub poszukiwania najbardziej błagalnych słów. Topa podszedł, stając pomiędzy sklepikarzem, a jego starszym synem. W tym czasie młodszy obstalowywał rurki w szkielecie parasola, który miał im zapewnić jako taką ochronę przed śniegiem. Szczupły żołdak wciąż stał obok Ruzici jak wierny pies.
— A oni? — Damir wskazał głową Jakoba i Dukana. — Co z moimi synami?
Młodszy obsadził maszt i zabrał się za zaciąganie haczykowatych linek parasola pod przygotowane wcześniej wwiercone w beton łuzy. Starszy stał obok ojca, mrużąc oczy w nienawistnym spojrzeniu i zaciskając zabiedzone pięści.
— Obaj niezwykle chudzi, pomarnieli. Jeden podratuje zdrowie na kościach tego drugiego. Możesz wybrać, Damir. Wskazać, który będzie zupą, a który łyżką.
— Tata?
Mężczyzna spojrzał na bladego syna. Ręce zaczęły mu drżeć, zęby stukały o siebie w początkowym spazmie. Nerwowo otarł twarz, choć łez jeszcze nie było.
— Zostaw obu — załkał. — Proszę. Weź jedynie mnie.
Młodemu ciężko szło z naciągnięciem linek od tej strony, od której wiał najsilniejszy wiatr. Rozumiał jednak, że póki dorośli prowadzą interesy, jest w tym wszystkim sam. Tym bardziej się zdziwił, kiedy wujek komisarz użyczył mu swoich mięśni. Wspólnymi siłami raz-dwa zaczepili niesforną linkę o śledziową głowę. Tylko że wujek komisarz nie odszedł. Przeciwnie. Zrobił coś dziwnego. Nachylił się i z lekkim stęknięciem wyjął dwa zalegające w spękanym bruku, zakrzywione pręty. I teraz je trzymał przed sobą, patrząc tak jakoś dziwnie.
— Proszę, pójdę z wami. Zostawcie ich.
Topa spojrzał na Ruzicę, chłopca i druty trzymane w dłoniach. W spojrzeniu zawisło insynuacyjne pytanie. Sklepikarz także to dostrzegł i padł przed szczupłą kobietą na kolana. Chroniący ją żołdak od razu zareagował sięgnięciem po broń, ale mężczyzna zupełnie na to nie zważał. Tama pękła. Przez spazmatyczny szloch przebijały się rwane strzępy próśb.
— Już dobrze, Damir. Już dobrze. Byłeś lojalny. To tylko chwilowy błąd. Zawahanie. Twoim synom nie spadnie włos z głowy. — Zaklęta w skórzaną rękawiczkę ręka gładziła kupca po włosach i wierzchem dłoni rozmazywała nagromadzone łzy. Mężczyzna ją chwytał, obcałowywał i prosił. Żebrał o litość nie dla siebie, a dla nich, dla swoich synów, raz po raz próbując przebić skorupę serca Ruzici mantrą błagalnych, prostych i szczerych słów.
Rosły komisarz wrócił z Dukanem na jednym i parą zakrzywionych drutów w drugiej ręce. Uśmiechnął się do kobiety, lecz zachowawczo. Każdy zaklinacz kobr wie, że trzymać swoje węże w zadowoleniu to tylko połowa roboty. A taniec nie oznacza, że nie zostanie się pod wieczór śmiertelnie ukąszonym.
— Byłeś jak statek, Damir. Handlowiec, któremu zgasło chwilowo światło i nieopatrznie zboczył z zyskownego kursu. Ale już dobrze. W porządku. Jesteśmy, by to naprawić.
Do lamentu ojca dołączyło spazmatyczne zawodzenie Jakoba. Bardziej wycie niż płacz. Młodszy, bujany na ogromnym barku, ciągle tylko spoglądał, nie rozumiejąc. Ruzica zaciągnęła się cienkim papierosem, pstryknęła peta w dal i odebrała od komisarza przedmioty. Następnie wcisnęła oba druty w zdrętwiałe ręce mężczyzny.
— Pokaż, jak bardzo byłeś ślepy, Damir — syknęła, nachylając twarz prosto do ucha łkającego człowieka. — Pokaż mi to albo ich obu żywcem ugotuję.
Przykucnięta za stolikiem zielarka usłyszała przepotworne wycie.
Link do części VIII: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=5023