Nie wiadomo, jak długo leżał, niczym nikomu niepotrzebna szmata, wciśnięty w kąt zamkniętej na solidną kłódkę kaplicy. Czy był to dzień, miesiąc, rok? Stulecie? Czy pani Sztuka żyła jeszcze, czy może obróciła się dawno w proch?
– Jeszcze nie zniknąłeś – powiedział głos.
– Jeszcze nie zniknąłem – odparł Diabeł. – Jakoś mi nie po drodze ze znikaniem, a o co chodzi?
– Powinieneś zniknąć, nie jesteś już potrzebny – powiedział znowu głos, zimny jak serce księdza. – Znaleźliśmy sposób, jak czynić większe zło od ciebie, powinieneś zniknąć!
Diabeł poczuł ukłucie w czaszce. W tej części jego wnętrza, która przestała udawać postać ludzką, w tym czarnym kłębie, powinien wiedzieć czytelnik. Tam Diabeł czuł niespotykany wcześniej ból.
– Rozumiem, no. Pewnie. To chociaż mi powiedzcie, co robicie, zanim całkiem zniknę. Czuję właśnie zanik… siebie. Czuję… pustkę – skłamał. Wiercił się na ziemi, zastanawiając, co u licha się wyprawia. Niebieskich podupcyło do reszty? Za zło się wzięli?
– Czułem, że o to spytasz. Pokażę ci. – Głos umilkł, pojawiło się na ścianie nagranie, czarno-biały film, gdzie niebiescy obrzynają modlącym się dzieciom – jego dzieciom! – ręce, nogi i języki, wrzucają do zbiorników wodnych, by cierpiące, płaczące istoty zanieczyszczały wodę, którą pijący później ludzie – jego ludzie! – wypijali i truli się, ginąc w męczarniach, wzywając boga na świadka j aniołów stróżów do pomocy.
To skurwysyny, pomyślał Diabeł.
– Chyba faktycznie nie jestem już światu potrzebny, no, no… przebiliście moje zło tysiąckrotnie. W dodatku, z tego co widzę, pozbawiliście mnie moich najbardziej obiecujących latorośli.
– Tak, tak… – powiedział głos. Wokół niego pojawiło się kilkudziesięciu, może nawet kilkuset Aniołów – wypełnili przestrzeń całkowicie, a ich głosy zmieniły się w pełen napięcia i oczekiwania szmer.
– Tak, no, tak. Zdaje się, że to moja pora, prawda? Nie jestem już potrzebny światu, załatwiliście mnie, wszystko zostaje w rodzinie… zabiliście Diabła, skurwysynki. Dlaczego?
– Kończ już, czarny. Nadszedł twój czas. Nie przedłużaj – mówili kolejni Aniołowie, mieniąc się w ciasnej kaplicy tysiącem skrzydeł.
– Uważam tylko, że to głupie, co zrobiliście. Nikt nie powinien mieć jednej władzy i nad dobrem i nad złem, to źle robi na interesy.
– Spieprzaj już – powtarzali, kiwając się Aniołowie. – Spieprzaj, spieprzaj. Spieprzaj!
– No dobra. – Wzruszył ramionami Diabeł i znikł.
– Nie czuć jego aktywności, działania, bytności – powiedział Anioł. Salvator zakręcił młynka palcami.
– Sprawdź gwałty, kradzieże, zabójstwa – polecił. – Nie wierzę, że nic nie ma.
Anioł postukał w klawisze.
– Gwałt, jest. Pierwszy z brzegu, "w imię Boże, Magdaleno, dziwko wszeteczna", powiedział… a to już nasza sprawa, nie?
– Nasza – potwierdził Salvator. – Tak jak ta następna, gdzie ten gość po pięćdziesiątce zgwałcił dziewczynkę, tam poszło o… przypomnij, jak jej było, tą, no… jakżeż jej na imię?
– Dalila – podpowiedział Anioł.
– Właśnie! To też nasza sprawa? Nieważne, szybko się to wybaczy. Zabójstwa?
– Sto sześć w imię Boże, czternaście niewiernych, dwa samobóje.
– Nasze?
– Tak, księży. Mieli dość presji.
Słabe jednostki zawsze będą się wykruszać, pomyślał Salvator.
– Następne są kradzieże… czytać?
Salvator zerknął na stos.
– Coś ciekawego?
– Ciekawego nie. Wszystko…
– W imię Boże?
Anioł przetarł czoło.
– Właściwie tak na to to… tak wychodzi.
– Załatw to tak, żeby jakoś wyglądało. I monitoruj, monitoruj… coś nie wierzę, żeby całkiem znikł. Czuć jego obecność…
– Wszyscy twierdzą, że właśnie nie czuć jego obecności. Wszyscy byli przecież przy tym, na własne oczy widzieli jak zniknął!
– No właśnie – powiedział Salvator, pierwszy Anioł pański. – A co, jeśli im się przywidziało?
– Ale że wszystkim? Nam? I na poświęconej ziemi?
Salvator machnął ręką.
– Monitorujcie dalej.
Pani Sztuka zaś jak co dzień od kilku tygodni wyciera ręce w fartuch i unosi je, zrezygnowana, przekonana, że jej lokator, pan Bo East, jak znała go od kilku miesięcy – zwyczajnie nie chce powiedzieć, można rzec: ukrywa swoje problemy, maskuje wrażliwość i robi sobie z niej żarty. Na razie, póki co, nie nieprzystojne. Ale pani Sztuka była czujna.
O, jak była czujna.
Od tygodni jej lokator wysypiał się tak dobrze, że tęskniła już za czasami, kiedy budził się w nocy z krzykiem. Przynajmniej nie było tak nudno, myślała. Nawet nie znikał już po prestidigitatorsku, jak sprawdziła w słowniku, innymi słowy: po iluzjonistycznemu.
Któregoś dnia wyszedł rano, jeszcze przed śniadaniem, a gdy wrócił, rzekł:
– Stało się! Oficjalnie zmieniłem nazwisko! Koniec!
– Na jakie? – spytała, mrużąc oczy podejrzliwie. Odnalazła wzrokiem księgę lokatorską, gdzie wpisany był od dawien dawna Bo East, skrótem. Imienia w całości nigdy dotąd nie wyjawił. Podejrzewała, że Beauregard albo Belfegor, ale kto daje dziś tak na imię dzieciom?
– Na jakie? – powtórzyła.
– Na "Łopata" – powiedział Diabeł.
– Łopata? – zdziwiła się gospodyni. – Cóż to za nazwisko? Dlaczego akurat Łopata?
– Jest takie stare powiedzenie… "Kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada", pani Sztuko. Bardzo jest mi bliskie.
Gospodyni nadstawiła ucha.
– Moi… konkurenci, prestidigitatorzy, och, wręcz niebiańscy!, wygryźli mnie z interesu, pani Sztuko – rzekł, zasiadając do jaja na miękko, którego gospodyni przysięgłaby, że przed chwilą tam nie było. – O ja nieszczęsny! – wniósł ręce i oczy ku sufitowi. Nieco nazbyt teatralnie, nawet na gust kogoś, kto nigdy nie był w teatrze.
Gospodyni była wzruszona, mimo że coś jej nie pasowało.
– Ale… pan się cieszy. A to chyba nie jest dobra nowina, że pana koledzy… – Uniosła brew, gdy nagle jął rozbijać drugie jajko, którego tam też na pewno przed chwilą nie było.
– Konkurencja – odrzekł z pełnymi ustami.
– No, konkurencja że… wygryzła… nie? Dobrze czy niedobrze, panie East?
– Bardzo dobrze, pani Sztuko. Świetnie, cudownie, doskonale! Mam teraz znacznie więcej wolnego czasu i nikomu nie jestem nic winien. Nawet sztuczki moje zabrali, żeby wykonywać je po swojemu. Nawiasem mówiąc, droga gospodyni, będą je partaczyć i partaczyć, aż będą się modlić, żebym wrócił.
– Iście diabelski plan, panie East. Przepraszam, panie Łopato.
Diabeł odłożył na chwilę łyżeczkę, spojrzał na nią, całkowicie pewien, że odarł się już z ludzkiej pokrywy, jak to zwykł nazywać, i patrzy na nią w swej prawdziwej postaci, skłębionej, czarnej wełnie.
– O matko boska! Jak pan to zrobił?
– Ha! I właśnie tej jednej sztuczki te łajzy nie potrafią.