Opus czuje, że przerasta go kwestia odpadów na świecie. Albinowi jednak nawet o tym nie wspomina, kiedy ów na przykład prowadzi, że hałdą śmieci z rozjebanego deszczem i innymi czynnikami atmosferycznymi (albo trywialnie – przez dziki) worka pełnego zwiniętych w kulkę plastikowych worków z resztkami cebuli, zakrztusiłby się jeleń czy inny jeleniowaty. Albin sra w majty podczas podróży nocą autem przez las, bo jego demony mają kształty powykręcanych pni. Złamany konar obsypany liśćmi zamienia się w niewypowiedzianą groźbę, gotową odebrać Albinowi resztki przytomności i świadomości. Krótko mówiąc, Albin boi się ciemności i tego, co może w niej czyhać, a co może mu się objawić w najtrywialniejszym kształcie.
– Jesteś chuj – mówi Albin, w domyśle do Opusa, choćby auto było pełne albo gdyby jechał całkiem sam. Podróże w lesie i sugerowanie demonów w słabo zarysowanych kształtach były zawsze jego pomysłem, Opusa. To on zawsze nagle coś potrzebował, nagle musiał pojechać, nagle teraz zaraz już, nocą przez las. – Chuj jesteś.
Oderwany od Albina i jego histerycznej problematologii leśno-demonicznej Opus gapił się w ciemność i oczyma duszy widział, wyobrażał sobie, że widzi, jak zwykła fajna babka doktorka i recepcjonistka medyczna, pielęgniarka czy tam asystentka, wszystkie one, nowe twarze w jego życiu, nachylają się nad kotłem, gdzie na małym ogniu w cebuli, boczku i połówkach ziemniaków dusi się mały ssak, którego nie udało się wybudzić z narkotycznego snu po zabiegu usuwania ropnia. Nie udało się, bo mały ssak przeżył już swoje i miał pełne prawo odmówić dalszej współpracy z człowiekiem, jednym czy drugim. Jebać to, pomyślał Opus, to też w sumie mógłby pomyśleć i szczur.
Omszały betonowy słup, złamany cholera wie kiedy, przykrywały niezliczone kępki mchu, suche łodygi jakiegoś przydługiego zielska, ułamane gałęzie i liście. Albin usiłuje odwrócić swoją uwagę, odkleić oko od pobocza a umysł od możliwości zatrzymania się awaryjnego, awaryjnej sraczki ze strachu pośrodku nocy, pośrodku lasu, pośrodku drogi w ciemnościach, chłodzie i wśród pierdolonej dziczy, której można się tylko bać.
– Zmieniłbym imię na lepsze – zaczyna. Zabija ciszę, obojętność Opusa, jego chęć straszenia, przerażania i gadania głupich rzeczy. – Na Halvor, choć brzmi jak damskie. Na Ryoyo, orientalnie, Severin, choć brzmi jak Seweryn ale mniej chujowo. Na Sander… – Skrobie kierownicę w zamyśleniu. – Sander San Severin, Sander znowu nie tak chujowo jak Aleksander, nie zdrobniale jak Aleks, Al, Aleksiej czy Olo, na bogów. Sander brzmi jak męska Sandra, a każdy wie że Sandry, w sensie Niemki, to cipy ze stali, wary sromowe jak buły, twarde łona, hitlerowskie bundeswerskie piździska twarde jak zęby, twarde jak żwir, twarde jak rozrywki bundesligi.
Opus westchnął, jakby chciał coś powiedzieć, ale Albin w transie samotnej drogi przez las, umykających z pasem przerywanym kilometrów nie zamierzał na to pozwolić.
– Peter, kurwa. Peter, nie Piotr, Piotrek, idiotyczne zdrobnienie, mania zdrabniania, bierzesz imię i dodajesz "ek" na końcu, spierdalasz całą muzykę imienia, spierdalasz wszystko. Oskar, Oskarek. Marcin, Marcinek. Pawełek, Piotrek, Janek Andrzejek. Michałek! Kurwa, Michałek. Co za dramat. A taki na przykład Giovanni, to już imię z melodią, jest jakiś charakter. – Opus chyba drzemał, z mordą przyklejoną do zimnej szyby. A może czilował, nie słuchał, w dupie miał. A może tylko czekał, żeby mu dopierdolić z grubej rury.
– Konrad to chujowe imię. Juliusz, Julian, Jędrzej. Marcin, Maciej, Marek, Darek, Jacek, Waldemar i Jarosław – wszystko chujowe imiona. Wiktor pośród nich najchujowszy. Jakuba da się jakoś zdzierżyć, ale ledwo. Zmieniłbym imię na Halvor, na Dan, na jakiekolwiek inne niż to, co mam, byle nie brzmieć jak Albin, jak Albinek, Balbinek, Balbina, codzienne udręki związane z przeżywaniem życia jako Albin, i wieczne "naprawdę?". "Naprawdę?". Tak, kurwa, naprawdę. Naprawdę. Tak, też wydaje mi się że to żart i też mnie wcale, kurwa nie bawi.
Opus dalej nie odpowiadał, choć mrugał.i oddychał, więc po skurwysyńsku nic nie mówił, ale i być może nie przeszkadzał i nie wzbudzał strachu, po przyjacielsku. Trudno powiedzieć. Trudno wyczuć. Niby był, a jakby go nie było. Gdyby się pożarli i Albin nie zadzwonił, Opus nie zadzwoniłby nigdy. Tak jest zawsze i z każdym: to Albin dzwoni. Opus nigdy nie dzwoni, do nikogo. Nawet nie pisze, telefon ma dla gier i przelewania pieniędzy na jebane książki, które zaśmiecają cały dom i których nawet łaskawie nie czyta. Nie przeczytał ani tych z zeszłego zakupu, ani tych z jeszcze zeszłego, ani tych z poprzednich świąt. Piętrzą się nieczytane na półkach, na stołach i krzesłach. Opus, jeśli w ogóle coś czyta, to kolejny raz jedno i to samo.
– Wiktor brzmi chujowo. Jak pizdor. Pindol. Wiktoria zaś przez zmianę sylaby akcentowanej z wi-wik na to-kto – zależy jak patrzeć, jak przedzielić, gdzie "k" dać – zmienia w zupełności wydźwięk słowa, wydźwięk imienia i przy odmianie czy zwrocie do osoby bezpośrednio nie ma tego pierdolonego "rz", nie ma smrodu wynikającego z "wi", nie ma środkowego ospółgłoskowanego debilnie z przodu "o", nie ma jebanego "rze" na końcu i masz piękne "Wiktorio", zamiast zesranego "Wiktorze", fuj.
– Nie lubiłeś tego imienia już przed tym, jak ten zjebany rusek chciał ci najebać wtedy w akademiku? – spytał potem Opus, odkleiwszy czoło od szyby. – Czy przedtem już też miałeś problem do wszystkich Wiktorów świata? Czy tylko do Adamów?
– Czemu do Adamów? – wyrwało się Albinowi. Nie, żeby nie wiedział. Wiedział, oczywiście. Ale w najśmielszych snach nie przeczuwał, żeby ten wariat aż tak zamierzchłą przeszłość zamierzał odkopywać tylko po to, żeby mu dosrać. Zerknął ku fotelowi pasażera.
Opus poprawił się w fotelu. Albin wyjechał z lasu i powoli z ciemności dookoła wynurzyły się zabudowania miejskie, nieliczni przechodnie o tej porze srali psami lub sami szczali na ściany, ściskając flaszki napojów wyskokowych. Pojawiła się też nieliczna lamperia-lampanada, rzadka bo rzadka sugestia oświetlenia ulicznego. I razem z nią opcja nocnego markowania wbita w bloki z wielkiej płyty, niczym świecące rodzynki w serniku, tyle że kolorystycznie odwrotne. Opus zaś zaczął:
– Nie pamiętasz, jak na tego Adama, tego aktora dziwnego, mówiłeś "Trawnik", bo, mówiłeś, "wkurwia cię jego imię i nigdy nie powiesz do typa po imieniu?".
Albin pół tamtego okresu spędził między byciem "lekko pijanym" a "doszczętnie najebanym", i wielu rzeczy wolałby nie pamiętać. Między innymi Adama "Trawnika" i całej tamtej osyfiałej życiowo naonczas obtoczki.
– Nie przypominaj mi. – Skrzywił się.
– Ale dlaczego? Adam "Trawnik" zawinił ci tylko tym, że pojawiał się w opowieściach twoich koleżanek u których zwykłeś przesiadywać, najebany czy trzeźwy, usiłując chuj wie co osiągnąć, żrąc ich żarcie czy namówić je na zdjęcia w szpilkach. Co ci ten Adam zawinił? A może chodziło o to, że jego kolega Adrian ruchał inną dupę co ci się podobała, a ty nie? Obciągała mu z połykiem, pamiętasz? Jeszcze sama do niego chodziła na to obciąganie. Pamiętam jak chlałeś i się żałowałeś, mizerna pizdeczko. Co ci Adam "Trawnik" zawinił, kurwa, hę? Co? Istniał?
Albin przyciskał knykciem policzek do zębów i usiłował się ugryźć, jak czasem robił, kiedy był zdenerwowany.
– A jak powiedziałeś Małgosi, że ją przelecisz? Albo jej koleżance, jak jej tam było, też Małgosi? Albo tej, jak jej tam, Marinie? Karinie? Tej też coś pierdoliłeś po pijaku, z łapami się pchałeś. – Opus wymieniał i swoim zwyczajem palce odginał. – Albo do tej Ukrainki, co przyjechała do Polski na studia i imprezować, też usiłowałeś się wjebać do pokoju, najebany. Co zrobisz, na drugą stronę polika się przegryziesz w zgryzocie własnej, pizdo? – Szturchnął go mocno. – Żyj z własnymi przeżyciami, a nie chowaj pizdy w piach jak jebany dwunożny struś, kurwa. Jebany szmaciarzu.
Albin nie skomentował, że strusie są dwunożne. Czuł się dostatecznie skompromitowany, że Opus takie pierdoły z jego życia pamiętał i był w stanie mu wypomnieć w czasie trwania półgodzinnej podróży. Już lepiej, kurwa, żebyś mnie straszył czymś nowym, chuju – chciał mu powiedzieć, ale nie miał dość pewności w sobie, by samemu przed sobą przyznać, że wolał bać się nowego, niż użalać z powodu starego. Ostatecznie stare było znane, znajome, familiarne – mimo że zapomniane. Nowe było straszne w swej nowości oraz w tym, że Opus był takim strasznym w tym wszystkim sukinsynem. Mógł w każdej chwili przywołać jakiegoś pierdolonego potwora z komiksu o Drakuli z czasów dziecięcych, czy z horroru o laleczce Chucky. Czy dzieci z kukurydzy, czy z innego horroru, który któryś z nich widział.
Czego by nie mówić, Opus Albina przerażał.