Brylantowe diody nadal raziły zimnym snopem światła, kiedy Allan Russel wracał z nocnej zmiany. Było dobrze po trzeciej nad ranem, ale Thomas miał jeszcze półtorej godziny, zanim dźwięk budzika poderwie go na równe nogi, a Trzewiopolis zatrzęsie się w posadach. Peron numer osiem na stacji Lewa Nerka świecił pustkami równie mocno, jak pozostałe. Dworzec nikł w półmroku gdzie brylantowe diody najwyraźniej przestały działać. Jedynie ostra krawędź zadaszenie wystawała z ciemnych czeluści. W środku zapewne drzemali okoliczni menele, a podłoga skąpana była w nerkowym bimbrze. Allan wyjął z kieszeni niewielkiego skręta. Dłuższą chwilę zajęły mu poszukiwania zapalniczki. Znał jednego gościa z górnych dzielnic Trzewiopolis. Facet miał na imię Rupert i błąkał się po dworcach kolejowych, żebrząc o wszystko tylko nie ogień. Potrafił zapalić fajkę albo skręta pstryknięciem palców. Mówił, że to wrodzona zdolność, prawdopodobnie dziedziczna. Allan nie bardzo wierzył, ale Rupert nie należał do tych, co lubią, jak im się zarzuca pieprzenie bredni, więc zachowawczo przytakiwał i robił wielkie oczy.
Bez zapalniczki, po najgorszej nocnej zmianie w życiu. Przeszukał obie kieszenie i szmacianą torbę, w której poza pustym termosem leżała jeszcze nadgryziona kanapka z tuńczykiem. Starym tuńczykiem, ale nawet solna kąpiel nie pomogła pozbyć się tego okropnego zapachu. Jeden gryz wystarczył by Allan poczuł jakby w jego żołądku wykoleił się miniaturowy Trzewioexpress. W takich chwilach albo biegniesz do najbliższego wucetu, albo przełykasz lawinę wymiocin i orientujesz się, że coś robisz nie tak. Pytanie tylko, co? Oszczędzasz na wszystkim, bo do pierwszego ledwo starcza, nawet kiedy czerstwy chleb z zeszłego tygodnia to rarytas, czy może dziesiąty raz przegrałeś zakład w wyścigach Trombocytów? Czas mija… trzy… dwa… jeden… BINGO!
Nigdy więcej, nigdy więcej. Allan zawsze powtarzał, że to już koniec, ostatni raz, pożegnanie. Ale to było wczesnym rankiem, kiedy jego mózg nie pracował jeszcze na odpowiednich obrotach, przynajmniej nie tak wysokich, żeby słowa gościa w lustrze brać na poważnie, trudzić się, żeby je zapamiętać. Koniec końców wszystko sprowadzało się do tego samego – kolejnych zakładów na Dragon Froster i Red Eagle One. Raz, ten jeden szczególny, na samym początku. Wtedy postawił na Red Eagle One i wygrał. Połknął haczyk jak dorodny jelitowy dorsz. Wędkarz z wyczuciem operował żyłką. Powoli, nieco oddechu i nadziei, kolejne szarpnięcie, następnie znowu nieco oddechu. Ten łów trwał czwarty rok i nie zapowiadało się, że rybka jakimś cudem uniknie najgorszego.
Trzewioexpress linii ekonomicznych zawsze się spóźniał. Wymówek było mnóstwo. A to lewy miech parowozu nagle zapadł się samoczynnie. Innym razem filtr mioglobiny zawiódł i pociąg nagle tracił całą moc, właściwie tocząc się własnym ciężarem do najbliższej stacji. Tym razem, podobno, zawiodły hamulce. Maszynista zdecydował zatrzymać się dwie stację wcześniej i rozwiązać problem. Trzy kwadranse spóźnienia. Standardy zachowane jak w dobrze przeżartej korupcyjną rdzą maszynie.
Allan z radością zajął miejsce przy oknie w pustym wagonie. Stacja Lewa Nerka była duża, a okolica obfitowała w zaludnione tereny. Ludzie osiedlali się tam, gdzie zysk wyrastał z podłoża. Kamienie nerkowe i piasek nerkowy ostatnio nie schodziły poniżej dwukrotności wartości z lat ubiegłych, więc każdy dobrze rozwinięty sęp przybywał nawet z odległych zakamarków Thomasa, żeby zasilić swój budżet o dodatkowe pieniądze. Allan nie był sępem. Pracował w kopalni kamieni nerkowych od pięciu lat. Zawsze płacili dobrze, ale ostatnio zaczęli ciąć im pensje jak niechciane naczynka włosowate pnące się po domach. Szczury kopalni, bo tak ich nazywano, miały harować, a nie spełniać swoje marzenia i myśleć o zakładaniu rodziny. Ich cel był z góry określony. Klasa średnia mogła sobie pozwolić na coś więcej, ale też nie opływała w dostatki. Tylko oni – najwyższa półka, zazwyczaj tonęli w banknotach, kolejnych inwestycjach i atmosferze nieufności podczas bankietów Burżuazji w najbogatszych dzielnicach Mózgowia. Allan jeszcze nigdy tam nie był. Nie miał za bardzo po co. To spory kawałek drogi od stacji Trzustka-Zacisze. Męczyć się z kilkoma przesiadkami dla widoku pięknych kamienic i czystych nieskalanych brudem klasy robotniczej ulic? Za bilet w obie strony Allan mógł kupić ulgę biletową na pół roku. Sześć razy pozwalała ona na przejazdy bez ważnej karty Trzewioexpressu ekonomicznego bądź biletu robotniczego.
Lokomotywa zadyszała ciężko. Przez uchylone okno wagonu słychać było dokładnie przerażający za każdym razem upust pary i zbędnego powietrza z miechów przypominający dźwięk duszenia się naraz tuzina wisielców. Ostatni pasażerowie lokowali się w wolnych fotelach, a tabor powoli zaczął się toczyć. Za ostatnimi zabudowaniami dworca, Trzewioexpress Trzustka Główna przyśpieszył. Po obu stronach mijali rozświetlone żółtymi żarówkami latarń kanały krwi Thomasa, otoczone sztuczną tkanką tłuszczową w miejscach, gdzie wykolejenie składu było największe. Jak do tej pory na trasie, którą podróżował Allan, historia znała tylko jeden przypadek tak poważnego wypadku. Dwie dekady temu, kiedy Trzewiopolis nie trawiła zaraz nazywana przez zaznajomionych z tematem rak, pociąg wypadł z torowiska i uderzył w jeden kanał z krwią. Nastąpił krwotok wewnętrzny, dość silny. Służby ratunkowe i zespół naprawczy pojawiły się błyskawicznie, ale ofiary śmiertelne liczono w dziesiątkach. Od tamtej pory system kolejnictwa zmienił się, być może nie na lepsze. Co jakiś czas ktoś kładzie się na tory, skacze z wagonów, albo peronów głównych, ale władza umie już tuszować te incydenty.
— Przepraszam, ale czy to miejsce jest wolne? — zapytała młoda blondynka, wybałuszając swe wielkie, błękitne oczy.
— Tak, ale cierpię na chorobę lokomocyjną i nie wiem, ile jeszcze wytrzymam — syknął Allan.
Kobieta jęknęła z odrazą i szybko zniknęła za drzwiami w następnym wagonie. Zawsze się sprawdzało. Ludzie nienawidzą, kiedy na nich rzygasz wstępnie strawioną kanapką z masłem orzechowym i bananem, popitą oranżadą truskawkową.
Świat wyglądał teraz jak rozmazany pejzaż skąpany w czerwieni tuneli, jakimi podróżowali, w jakich na co dzień żyli. Ostatnio te tunele zaczęły dziwnie czarnieć, jak gdyby ktoś osmolił się gęstym dymem, który coraz częściej gościł w aglomeracji pęcherzyków płucnych. Czerń docierała już nawet do końcowych stacji jelita grubego, gdzie jeździły tylko składy śmieciarek szynowych.
Nagle pociąg zatrzymał się gwałtownie. Allan w ostatniej chwili zahamował lecący bezwładnie tors szybkim ruchem lewej ręki. Wyjrzał przez okno. Inni robili podobnie. W głośnikach rozległ się głos maszynisty.
— Z powodu przeszkody organicznej na torowisku dalsza jazda jest niemożliwa. Przepraszamy za utrudnienia i zachęcamy do jak najczęstszego korzystania z kolei ekonomicznych Trzewiopolis.
Ludzie powoli zaczęli wychodzić z wagonów. Allan siedział na miejscu jeszcze przez moment, ale w końcu i on wyszedł na zewnątrz, aby rozeznać się w sytuacji. Kilkanaście kroków przed czołem lokomotywy na torach leżał oślizgły, bezkształtny zwał czerniejących tkanek oderwany ze stropu tunelu. W miejscu, gdzie kiedyś się znajdował pozostawała tylko pusta przestrzeń, za którą biegła rozdzielnia nerwowa. Krew sączyła się gęstymi kroplami z ubytku, pluskając o podłoże.
— Niedługo każą nam wynajmować jednoosobowe drezyny, skoro nawet na remont tuneli ich nie stać. Trzewiopolis schodzi na psy — nakręcała się jakaś kobieta z tłumu.
Allan przykucnął obok przeszkody i przyjrzał się jej uważnie. Nie wyglądała, jakby oderwała się samoistnie. W wielu miejscach widać było ślady szarpnięć i nierównych wyrytych kanałów jakby pozostałości po pazurach? Nagle z ziejącego mrokiem ubytku wyłoniło się purpurowe, zakończone czterema pazurami odnóże porośnięte kostnymi wypustkami. Zauważyła je ta sama babka, która wcześniej lamentowała o przyszłości transportu kolejowego. Odnóże rozciągało się coraz bliżej podłoża aż w końcu dołączyło do niej kolejne i trzecie. Ludzie z początku tylko patrzyli ciekawsko, jedynie co poniektórzy przytomnie wrócili do wagonów. Kiedy z dziury wyłonił się tułów tego… czegoś, Allan szybko przekalkulował w głowie możliwe scenariusza i wbiegł do ostatniego wagonu, gdzie jak dotąd nikt się nie skrył. Ulokował się pod siedziskami, upewniając się wcześniej, że każde z okien jest zamknięte.
Tymczasem stworzenie wyłoniło się w całej swej okazałości, łypiąc diamentowymi ślepiami na tłum spanikowanych pasażerów. Na zielonych żuwaczkach pojawiła się galaretowata, emanująca białą poświatą flegma, która skapując na podłoże tunelu, zaczęła wyżerać je i sprawiając, że tkanki czerniały, po czym topiły się.
— Czy to trakt torowiska Trzustka- Główna? — zapytał aksamitny głos.
— Zależy, kto mówi.
— To chyba oczywiste, że ja — ponownie odezwał się ten sam głos.
Maszynista wychylił się z lokomotywy. Spojrzał w stronę stworzenia i przełknął nerwowo ślinę.
— Czym jesteś do cholery?
— Czy to ważne? Dla tych, co panikuję raczej jakąś bestią żądną ich flaków, ale swojego masażysty imbecylem, który po raz piąty nie stawi się na wizytę, bo nie może trafić do pieprzonej trzustki.
— Czy ten masażysta to Bobix Celuloid? — Allan wyskoczył z przedziału i podszedł szybko do czoła lokomotywy.
— Dokładnie ten.
— Przykro mi, ale nie żyje. Znaleźli go wczoraj przed swoim blokiem. Wisiał komuś dwie blachy. Wyścigi Trombocytów i te sprawy. Sam miałem u niego wizytę w następny czwartek.
— Niech to! Cholerne Trombocyty. Miał mi w końcu nastawić te trzy dyski. Cóż, taki los zmutowanego owadopodobnego tworu rakowego. Dzięki za informację może jeszcze zdążę na trzeci sezon Złomiarzy.
Allan lekko skinął głową. Popatrzył na maszynistę i obaj tylko tępo wzruszyli ramionami. Po chwili stwór zniknął pod stropem tunelu, a w oddali słychać było znajomy dźwięk sygnału pociągów linii ekonomicznych. Jechał po tym samym torze… ale przecież to już koniec, prawda?