Był sobie Józef K.
Nagle krzyk. I opieszała myśl: „uciekaj”. Budzi się zwierzęcy instynkt w zwierzęcym ciele. Kiedyś byłeś kimś wartym szacunku, teraz stajesz się tylko workiem treningowym. „Czemu tak głośno? Dajcie mi spokój, zostawcie mnie” – chciałbyś wykrzyczeć, ale usta nie chcą się otworzyć. Umęczony mózg maluje kolorowe plamy pod powiekami. Nie masz siły ich unieść. Jeszcze nie rozumiesz, co się dzieje, chciałbyś dalej śnić, ale właśnie zaczyna się jazda.
Jest głośno, tak bardzo głośno, nie do wytrzymania. Reszta jest milczeniem. Szarpanie, bezustanne policzkowanie, pełne nienawiści szyderstwa leją się jak strumienie zimnej wody. „Nie chcę. Nie chcę! Nieee”!
Nie krzycz. Sprawa przesądzona. Kurtyna już opadła, lecz SHOW must go to the end. Bo Ktoś Ważny miał kiepski dzień, a Józef K. był akurat pod ręką. Widocznie miał swoje za uszami, ten K.
Koniec zabawy w chowanego. Już nikt cię nie uratuje, niebieski Jezus na do widzenia puszcza do ciebie oko i grozi palcem. Wyciągają cię, wywlekają i ciskają na podłogę jak brudną szmatę. Oddycha czy nie oddycha? Dycha, ścierwo, jeszcze dycha. Więc maska na twarz, kaftan i jazda pod pręgierz. Teraz się zabawimy. Wlewają ci w bebech hektolitry wody, rzygasz, napełniają cię znów po brzegi, a ty haftujesz aż do bólu migdałków, pierdolona ubecja.
Chcą ci wywlec mózg przez nos, przez gardło. Związują cię jak wściekłego kundla. Przerwa i zmiana taktyki. Oprawcy stają się mili, przekonują, obiecują, tacy cacy. I łamią cię, omamiają manną dobroci, której w życiu nie miałeś przecież za wiele. Historie z dzieciństwa potrafią nieźle popieprzyć życie. I zaufałeś im. Zgadzasz się na wszystko. Bo jak każda istota żywa chciałeś być dobrze traktowany.
I już cię wiozą, życzliwi jak sam diabeł, nawet kajdany zdjęte, pozory wolności.
Wiozą cię daleko, przez ciemność, coś tu nie gra, w okropnie splątanych zwojach zapalają się czerwone lampki. Zaraz wywleką cię z kibitki i każą kopać własny grób. „Nie, o nie. Ja już nie chcę, przysięgam, już więcej nie będę, żałuję za grzechy”, i w ogóle sranie w banie.
A oni się śmieją, śmieją z ciebie, bo jesteś teraz tak śmieszny, taka zagubiony, taki psi. Pytasz: „Czemu bez wyroku? Kto dał wam prawo? Przecież nic nie zrobiłem, jestem niewinny!”
MY JESTEŚMY PRAWEM – śmieją się i urągają – odebraliśmy ci godność. Teraz możemy z tobą zrobić, co chcemy. Nikt nam nie zabroni i nikt o ciebie nie zawalczy. Odpalimy ci w ryju petardę albo będziemy dręczyć do końca twoich dni – bo nikt nam nie zabroni, nie podskoczy nam nikt! A ty nie masz nikogo. Nawet siebie, psino. Nie masz nawet siebie.
Wyciągają nóż i dźgają cię kilka razy, tak dla zabawy. Płytkie nacięcia krwawią jak diabli. Rozmazują ci tę krew po twarzy i mówią, żeś teraz squaw, warczą i szczekają, przedrzeźniają cię. Dla zabawy. POKAŻEMY CI, GDZIE TWOJE MIEJSCE.
Nie masz siły stać, więc leżysz, a oni oddają na ciebie mocz. Szydzą, paląc papierosy. Kiepują na twoich udach. Potem gwałcą. Dla zabawy. Wszystko dla zabawy. I z poczucia władzy. Krwawisz z odbytu, broczysz z dziur w ciele, zaschnięta na twarzy krew cuchnie jak gówno.
Wrzucają cię do bagażnika: kundel pojedzie w budzie, nie będzie nam brudzić siedzeń gównem, krwią, spermą i rzygami.
Potem zabawa zaczyna się od nowa, zmieniają się tylko twarze oprawców. Ale wszyscy mają tak samo ziejące otchłanią piekieł oczy. Jest tu dużo zwierząt takich jak ty. Już, już zaczynasz czuć się swojsko, ale klatki są otwarte, kundle wcale nie są przyjaźnie nastawione do nowicjusza. Rzucają się na ciebie, gryzą, plują, rzygają na ciebie, obrzucają odchodami.
Kolejne upokorzenia, gwałty, aż zaczynasz żałować naprawdę. Po co ci to było? Po kiego chuja chciałeś czegokolwiek od życia i śmierci?
W skołatanym psim umyśle starasz się uknuć jakiś plan, jakikolwiek, bo przecież nie masz tak naprawdę żadnych celów. Cele są poza twoim zasięgiem. Nie masz do nich prawa. Zaczynasz więc wyć jak inne psy, rzygać na innych, gwałcić, mazać gównem po ścianach. Ale to zła taktyka, chujowy plan.
Uwaga, KOD CZERWONY!
Zamykają cię w klatce bez światła. „Mam klaustrofobię, wypuście mnie, ayyyyyyy!!!”
No i dobrze – mówią – no i elegancko. Załatwimy cię na cacy, psino.
Wyjesz dzień i noc, choć nie wiesz, czy dzień, czy noc, bo ciemno, bo jesteś kundel, to wyjesz, nie ma tu żadnej filozofii, tylko fizjologia. Srasz i szczysz pod siebie, tarzasz się we własnych odchodach.
Kiedy wreszcie cię wypuszczają, jesteś potulny. Udajesz cudowną przemianę. Cieszą się. Udało się oswoić kundla, dobry piesek, chodź, dostaniesz kostkę i kopa w brzuch. Zwijasz się z bólu, ale zęby zagryzione. Ani piśniesz. Kopią tak długo, aż się zmęczą, a ty tracisz wreszcie przytomność.
I już tylko ujadanie w ciemnej jasności. Nic więcej.