Mniej więcej półtora roku temu gnałem przez Sławięcice, na łeb na szyję, goniąc psa, który był stanowczo za gruby, żeby mieć lepszą kondycję ode mnie… a jednak.
To był dzień jak co dzień. Najzwyklejsze urwanie głowy w schronisku, kojce do posprzątania, żarcie do przygotowania, ludzie z milionem pytań, coś się pewnie jeszcze po drodze popsuło. No i bach, jak zwykle w środku roboty, wezwanie na interwencję. W Sławięcichach jakiś pies od kilku dni koczuje pod klatką. Co go stamtąd wygonią, to wraca, biega po ulicy, nie boi się samochodów, ani ludzi, zaraz pewnie stanie mu się krzywda.
Pojechałem od razu, co koń (mechaniczny) wyskoczy, traktując ograniczenia prędkości jak sugestie, bo pies w opałach, a inna robota czeka. Na miejscu wypadłem z auta, zanim dobrze się zatrzymało, smycz w jednym ręku, kiełbasa na przynętę w drugim, lanca w pogotowiu, klatka otwarta, silnik chodzi, gapie się zbierają, jakaś kobieta wrzeszczy – nawet nie wiem na mnie czy na kogoś innego. Akcja rodem z filmu z Brucem Willisem, gdyby ten kiedyś zagrał hycla.
A pies? Psu mój pośpiech latał koło ogona. Ja w prawo – on w lewo. Ja w lewo – on w prawo. Ja do przodu – on też, śmignął mi między nogami i na ulicę. To ja za nim, pod koła samochodów, zatrzymać ruch, żeby temu podelcowi, który nie umiał docenić chęci pomocy i dobrego serca, nic się czasem nie stało.
Ganialiśmy się w kółko dobre piętnaście minut, przerabiając większość gier z mojego dzieciństwa: berka, ciuciubabkę, chowanego, podchody, a jak wpadł do czyjegoś ogródka między kwiatki, których nie chciałem podeptać, to nawet klasy. W końcu widząc, że nie odpuszczę, łajdak zawinął kitę i chodu. Rzuciłem się w pogoń pieszo, z żelaznym postanowieniem, że nie odpuszczę, bo nie mam ochoty za godzinę dylać z powrotem do Sławięcic jak ten gałgan wróci znowu pod tę samą klatkę. Pomyślałem, że grubas z niego straszny, to ani szybko nie pobiegnie, ani daleko. Około trzy kilometry później nie mogłem sobie nawet w brodę napluć, tak dyszałem. Przeciągnął mnie polami, lasami, parkiem, koło jakiś, cholera, ruin, albo czegoś… nawet nie wiedziałem, że są w Sławięcicach takie miejsca! Jeżeli to w ogóle nadal były Sławięcice. Wypadłem w końcu za nim między domki, rozejrzałem dookoła, psa nie ma, jest za to jakaś babcia, która pracuje w ogródku.
– Biegł tędy pies?! – krzyknąłem, do niej nie zwalniając.
– Ano biegł.
– Gdzie pobiegł?!
– A tam – wskazała palcem. – Ale niech pan tak nie pędzi…
Nie słuchałem jej już. Podjąłem trop, tak jakbym był gończym psem, a nie gonił psa. Wypadłem za róg i zobaczyłem pulchny łaciaty zadek przeciskający się przez sztachety płotu. Dopadłem w dwóch susach ogrodzenia, a ten basałyk stał sobie, jakby nigdy nic, dyszał trochę, ale machał ogonem i patrzył na mnie jak na wariata. Nagle zza pleców usłyszałem głos.
– Mogę w czymś pomóc?
Facet w gumofilcach i kraciastej koszuli przyglądał mi się tym samym wzrokiem co łaciaty huncwot.
– To pana pies? – wyplułem z siebie.
– No mój, a co?
W paru zdaniach wytłumaczyłem gościowi sytuację, w przerwach pomiędzy jednym a drugi haustem powietrza, pouczyłem, że psa trzeba pilnować, dziurę w płocie załatać, bo krzywda mu się może stać, albo do schroniska trafi. Standardowa formułka. Na koniec zapytałem:
– Jak się ten chuligan nazywa?
A facet nic, stał i gapił się na mnie, jak na świra.
– No – ponagliłem go. – Jak się nazywa ten chuligan.
– No Chuligan… – odparł zbity z tropu.
– Serio?
Mężczyzna tylko kiwnął głową i niespiesznie oddalił się w kierunku domu, a ja nie mając tam nic więcej do roboty, rzuciłem szybko okiem na zegarek i czym prędzej ruszyłem szukać drogi powrotnej do samochodu. Nie uszedłem jednak daleko kiedy dobiegł mnie głos.
– I co? Dogoniliście tego psa?
Zaskoczony spojrzałem w tamtym kierunku. Była to starsza pani, którą kilka minut wcześniej zagadnąłem o mojego zbiega.
– Tak, tak… – odparłem wciąż ziajając, jak nie przymierzając, pies.
– Panie, zawału zaraz dostaniecie! – zawołała kobieta, widząc, w jakim jestem stanie. – Moment! Zaraz naleję wam wody.
– Nie trzeba, dziękuję. Muszę z powrotem do pracy.
– Praca nie zając! Nigdzie nie ucieknie – odpowiedziała, bardziej stanowczo niż się spodziewałem. – Jak pan tu zejdziesz, to w ogóle do pracy nie wrócisz.
Z żelazną logiką zwyczajnie się nie dyskutuje. Podobnie jak ze śląskimi babciami, bo obie zawsze mają rację – i tyle, fertig.
Zostałem, dostałem wody, oma przykazała mi czekać, zniknęła na chwilę w domu a jak wróciła miała dla mnie szolka kafeju, sznita ze tustym i szeroki uśmiech. Próbowałem się wymawiać, ale bez przekonania, bardziej z grzeczności i poczucia obowiązku, bo na widok smalcu pociekła mi ślina, a kawa po tym biegu bardzo mi była potrzebna. Pogwarzyliśmy chwilę, ja zdążyłem złapać oddech, posilić się trochę, a sympatyczna starsza pani zapytała mnie, jak po polsku nazywa się duży palec u nogi, bo akurat o tym myślała. Zapomniałem na moment o pracy, pośpiechu, szalonym pościgu opłotkami Sławięcic, a dostrzegłem nadciągającą wiosnę, ludzką uczynność i cały komizm sytuacji, w której brałem udział. Ta chwila oddechu sprawiła, że do końca dnia było mi lepiej, mimo że niedługo później znów musiałem przyspieszyć tempa i podjąć na moment spauzowany nierówny pojedynek z rzeczywistością, to zrobiłem to z zupełnie innym już nastawieniem i energią.
Czasem warto po prostu wrzucić na luz, nieważne co dzieje się dookoła.